Pracuję na dwa etaty i coraz częściej łapię się na tym, że nie pamiętam, który dziś dzień tygodnia. Budzik dzwoni o piątej trzydzieści, zanim zdążę pomyśleć, już stoję w kuchni z kubkiem zimnej kawy.
Dom śpi, mąż śpi, a ja wychodzę cicho, jakby to była moja wina, że znów idę do pracy. Pierwszej, potem drugiej. Wieczorem wracam zmęczona tak, że bolą mnie nawet myśli.
Ten dom należał do mojej babci. Zawsze mówiła, że kiedyś będzie tu ciepło, jasno i spokojnie.
Kiedy umarła, zostały po niej pęknięte ściany, zapach starych mebli i obietnica, którą sama sobie złożyłam: wyremontuję go.
Nie dla prestiżu, nie dla ludzi. Dla niej. Dla siebie. Dla tego, żeby w końcu mieć coś stabilnego.

— To tylko na chwilę — powiedział wtedy mój mąż. — Popracujesz trochę więcej, ja znajdę coś sensownego i razem to ogarniemy.
Minęły dwa lata. Ja nadal pracuję na dwa etaty. On nadal „szuka idealnej pracy”.
Na początku byłam cierpliwa. Wspierałam go, słuchałam, gdy opowiadał, że „to nie jego branża”, że „tam za małe pieniądze”, że „on ma potencjał”.
— Nie chcę się sprzedać byle gdzie — powtarzał. — Przecież wiesz, że stać mnie na więcej.
Wiedziałam tylko jedno: rachunki nie czekają. Dach sam się nie naprawi, ściany nie odmalują, a kredyt nie zniknie, bo ktoś „czeka na idealną ofertę”.
Wracałam z pracy po dwudziestej drugiej. W domu było cicho. Mąż siedział z laptopem, przeglądał ogłoszenia albo oglądał filmy o rozwoju osobistym.
— Jak było? — pytał bez odrywania wzroku od ekranu.
— Normalnie — odpowiadałam. — Zmęczona jestem.
— Musisz uważać, bo się zajedziesz — mówił wtedy z troską w głosie. — Może powinnaś trochę zwolnić.
Patrzyłam na niego i nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.
W weekendy jeździliśmy do domu babci. Ja w roboczych ubraniach, z listą rzeczy do zrobienia. On… raczej jako obserwator.
— To bez sensu robić teraz — mówił, patrząc na odpadający tynk. — Lepiej poczekać, aż będziemy mieć więcej pieniędzy.
— Kiedy? — zapytałam raz.
— No… jak znajdę coś odpowiedniego.
Z czasem przestałam pytać.
Coraz częściej słyszałam w pracy:
— Jesteś blada.
— Zrób sobie wolne.
— Ile jeszcze tak pociągniesz?
A w domu słyszałam:
— Nie dramatyzuj.
— Przecież nikt ci nie każe tyle pracować.
— Sama to sobie wybrałaś.
Pewnego wieczoru, kiedy wróciłam całkiem wyczerpana, zobaczyłam w skrzynce kolejny rachunek za materiały budowlane.
Usiadłam na podłodze w przedpokoju i rozpłakałam się. Po prostu. Bez planu, bez wstydu. Mąż wyszedł z pokoju.
— Co się stało?
— Nic — odpowiedziałam przez łzy. — Po prostu już nie mam siły.
Usiadł obok mnie.
— Wiesz, ja dziś miałem ciekawą rozmowę — zaczął.
— O pracę? — zapytałam z nadzieją.
— No… nie do końca. Ale facet powiedział, że jak coś, to się odezwie.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko na swoje dłonie, popękane od pracy, od zimna, od zmęczenia.
— Dlaczego ty zawsze wszystko widzisz w czarnych barwach? — dodał po chwili. — Ja naprawdę szukam. Tylko nie chcę byle czego.
— A ja? — zapytałam cicho. — Ja mogę byle co?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Przecież ty jesteś silna. Zawsze dawałaś radę.
To zdanie zabolało najbardziej. Bo nagle zrozumiałam, że moja siła stała się dla niego wygodą. Usprawiedliwieniem. Powodem, żeby nie musiał się spieszyć, decydować, brać odpowiedzialności.
Kolejne miesiące wyglądały tak samo. Ja coraz bardziej zmęczona. On coraz bardziej przekonany, że „już zaraz”. Dom babci powoli się zmieniał — nowe okna, odmalowane pokoje — ale ja w środku czułam się coraz bardziej pusta.
Pewnego dnia, w przerwie między jedną a drugą pracą, zadzwoniła do mnie koleżanka.
— A twój mąż gdzie teraz pracuje? — zapytała mimochodem.
Zawahałam się.
— Szuka — odpowiedziałam w końcu.
— Dwa lata? — zdziwiła się. — Ty wiesz, że to nie jest normalne?
Rozłączyłam się i długo patrzyłam w ścianę. To było to zdanie, którego bałam się najbardziej. Bo gdzieś w środku wiedziałam, że ma
rację.
Wieczorem wróciłam wcześniej. Mąż siedział w salonie.
— Musimy porozmawiać — powiedziałam.
Westchnął.
— Znowu?
— Ja już nie dam rady tak żyć — zaczęłam. — Pracuję na dwa etaty, remontuję dom, a ty… ty ciągle czekasz.
— Przesadzasz — odpowiedział spokojnie. — Robisz z igły widły.
— Nie — pokręciłam głową. — Ja po prostu jestem zmęczona byciem jedyną dorosłą osobą w tym małżeństwie.
Milczał.
— Chcesz, żebym poszedł do pierwszej lepszej pracy? — zapytał w końcu. — Żebym był nieszczęśliwy?
— A ja? — zapytałam. — Ja jestem szczęśliwa?
Nie odpowiedział. Wstał tylko i poszedł do drugiego pokoju.
Dziś nadal nie wiem, co mu powiedzieć. Nie wiem, czy czekać, czy postawić ultimatum, czy po prostu przestać ciągnąć wszystko sama.
Wiem tylko jedno: miłość nie powinna oznaczać ciągłego dźwigania czyjegoś „potencjału”.
Dom babci jest prawie gotowy. Piękny, jasny, ciepły. Tylko ja coraz częściej zastanawiam się, czy jest w nim miejsce dla mnie. I czy naprawdę chcę, żeby ktoś, kto tak długo „szuka idealnej pracy”, znalazł w końcu idealne życie — moim kosztem.