Mam już siedemdziesiąt lat i nie wiem, kiedy ten czas tak szybko minął, bo w środku wciąż mam wrażenie, że jestem tą samą kobietą, która kiedyś biegła z pracy prosto do domu, żeby zdążyć ugotować zupę dzieciom i wyprasować koszulę mężowi.
Zawsze żyłam dla innych. Dla rodziny. Dla tego ciepła, które tak długo trzymało mnie przy życiu.
Teraz, kiedy siedzę sama w fotelu i słyszę tylko tykanie zegara, zastanawiam się, czy to wszystko naprawdę musiało tak się potoczyć.
Niby mam troje dzieci. Dorosłe, zapracowane, mądre. A jednak każdego dnia czuję, że moje życie jakby rozpływa się w ciszy mieszkania, które kiedyś było pełne śmiechu, zapachu ciasta i rozmów do późnej nocy.
Czasem wydaje mi się, że nawet ściany patrzą na mnie z wyrzutem. Jakby pytały, dlaczego tak uparcie wierzyłam, że rodzina to pewność.

Że jeśli dam serce, to ono kiedyś wróci. Że miłość dzieci jest niezależna od czasu, od wieku, od odległości. Ale życie pokazało inaczej.
Mam tylko jedną osobę, która odwiedza mnie regularnie — sąsiadkę, panią Krystynę.
„Trzeba do ludzi wychodzić, kochana, bo inaczej człowiek marnieje” — powtarza mi za każdym razem, stawiając na stole ciasto albo słoik ogórków.
Uśmiecham się wtedy, choć czasem trudno mi go z siebie wydobyć. Wiem, że ma rację. Wiem też, że jej obecność jest jedyną rzeczą, która trzyma mnie przy zdrowych myślach.
Moje dzieci… cóż. „Mamo, teraz mamy tyle na głowie, może w przyszłym miesiącu” — mówi córka, gdy proszę, żeby wpadła choć na chwilkę.
Syn po drugiej stronie miasta zawsze tłumaczy się korkami i zmęczeniem. A najmłodszy — ten, na którego zawsze liczyłam — rzuca szybko:
„Wpadnę, jak się wszystko uspokoi”, choć od lat nic się u niego nie uspokaja. Czasem dzwonią. Czasem zapytają, jak się czuję.
Ale czuję, że ten kontakt jest bardziej z obowiązku niż z potrzeby serca. Jakby odhaczali kolejne zadanie na liście dorosłego życia.
Najbardziej boli mnie jedno. To mieszkanie. Ten kawałek mojej historii, który chciałam zostawić po sobie w sposób sprawiedliwy. Nie potrafiłam wskazać jednego z dzieci i powiedzieć: „To będzie twoje”.
Chciałam, żeby podzielili się tym sami, zgodnie, rozsądnie. Żeby wiedzieli, że ich kocham tak samo i że żadnego nie stawiam wyżej. Ale oni widzieli to inaczej.
„Mamo, mogłabyś już przepisać mieszkanie, żebym miała pewność” — powiedział syn, ten najstarszy.
„A dlaczego jemu? Przecież ja też mam dzieci!” — oburzyła się córka.
„Nic jeszcze nie dostałem, a też ci pomagałem!” — dorzucił najmłodszy, który akurat wtedy odwiedzał mnie po długiej przerwie.
Pamiętam dokładnie ten dzień. Mój stół, na którym kiedyś układałam kanapki do szkoły, nagle zamienił się w stół negocjacyjny.
W ich oczach widziałam coś, czego nie znałam — niecierpliwość, żal, poczucie krzywdy. Nie chodziło już o mnie, o moje zdrowie, o moje potrzeby. Chodziło o klucze, o akt własności, o przyszłość, którą chcieli zabezpieczyć kosztem teraźniejszości.
Powiedziałam im wtedy spokojnie: „Nie oddam mieszkania dopóki żyję. A po mojej śmierci podzielcie się tak, jak będziecie chcieli. Ja już nie chcę w tym uczestniczyć”.
Pamiętam ich milczenie. Długie, ciężkie, jakby ktoś nagle zgasił światło. Jakby przestałam być matką, a stałam się przeszkodą.
Od tamtej pory nikt mnie nie zaprosił do siebie na dłużej. Nikt nie powiedział: „Mamo, może byś z nami zamieszkała, będzie ci raźniej”.
A ja… ja bym nawet chciała. Nie dlatego, że boję się samotności. Przyzwyczaiłam się. Ale dlatego, że człowiek w moim wieku potrzebuje ciepła, rozmowy, poczucia, że jeszcze jest komuś potrzebny.
Czasem sama sobie mówię: „Może przesadziłaś, trzeba było dać temu jednemu, może inni by się nie obrazili”. A potem przypominam sobie ten dzień, ich spojrzenia — nie na mnie, tylko na mieszkanie. Jakby to ono było matką, a nie ja.
Kiedyś córka powiedziała mimochodem: „Mamo, ty to jesteś uparta. A później płaczesz, że jesteś sama”.
Nie odpowiedziałam jej nic. Bo co miałam powiedzieć? Że wolę być sama niż rozdawać siebie na części? Że boję się oddać coś, co jest ostatnią rzeczą, która daje mi poczucie godności? Że chcę, by kochali mnie, a nie metry kwadratowe?
Siedzę więc teraz w tym fotelu, piję herbatę i słucham, jak pani Krystyna opowiada o swoich wnukach. Śmieję się, kiedy mówi śmieszne historie, choć moje serce drży z tęsknoty.
Zastanawiam się, czy moje dzieci kiedyś zrozumieją, że nie chodziło o mieszkanie. Chodziło o to, żeby mnie zobaczyli. Żeby pamiętali, że jestem. Że wciąż potrafię czuć, martwić się, czekać.
Może kiedyś przyjdzie taki dzień, kiedy zapukają do drzwi nie po to, by coś ode mnie dostać, ale żeby po prostu usiąść obok i zapytać: „Mamo, jak ci minął dzień?”
Może jeszcze usłyszę te słowa. A jeśli nie… to ja wciąż będę czekać. Bo matka czeka nawet wtedy, kiedy wszyscy już wyszli.