Matka męża chce, żeby codziennie jej w czymś pomagał, a on się zgadza, ale zapomina, że mamy własną rodzinę: „To moja matka, ona mnie wychowała”

Długo milczałam. Długo udawałam, że wszystko jest w porządku. Że to drobiazgi. Że nie jestem zazdrosna. Że nie obrażam się. Że rozumiem.

Że to wszystko jest tymczasowe. Że tak po prostu się złożyło. Ale nie. To nie są tylko okoliczności. To wybór.

I nagle zrozumiałam, że żyję w rodzinie, w której moje pragnienia są zawsze na ostatnim miejscu.

Kiedy się pobraliśmy, patrzyłam na jego mamę z szacunkiem. Wychowała go sama. On ciągle to powtarzał: „Ona postawiła mnie na nogi, oddała mi wszystko”.

Kiwałam głową – tak, to godne szacunku. Ale za każdym razem, gdy prosiła o pomoc, widziałam, jak on rzuca wszystko i jedzie. Nawet gdy mieliśmy plany.

Screen youtube

Nawet gdy mieliśmy dzieci, chore, niespokojne noce, gdy sama nie wytrzymywałam i nie wiedziałam już, czego się chwycić. „To moja matka” – mówił. „Ona mnie wychowała”.

A ja? Ja wychowywałam nasze dzieci. Nie spałam po nocach, gotowałam barszcz i liczyłam każdą kopiejkę, kiedy nie mieliśmy za co kupić pieluch.

Nosila na sobie wszystko — dom, dzieci i troskę o niego. Ale ja nie jestem matką, jestem „żoną”. A to, jak się okazało, w jego oczach nie jest święte.

Przez lata znosiłam to. Kiedy przeprowadziliśmy się bliżej niej — zgodziłam się. „Tak będzie wygodniej” — mówił. Ale wygodniej nie było dla mnie.

Jego matka dzwoniła codziennie. Żeby wywieźć śmieci, kupić lekarstwa, przywieźć wodę, bo jej pompa nie działa.

Pytałam: „A dlaczego nie brat? Dlaczego nie jej sąsiedzi?” A on tylko machał ręką – „Jestem synem”.

Wiesz, najgorsze nie jest samo pomaganie. Najgorsze jest to, że cię nie widzą. Że nie pytają, jak się czujesz. Że jesteś zmęczona, ale i tak zostawiają cię w domu z dziećmi, bo „mama poprosiła, żebyś przerzuciła ziemniaki w piwnicy”.

Kiedy on przychodzi i chwali się, jak wszystko u niej zrobił — a ty w milczeniu sprzątasz kolację ze stołu, bo on się spóźnił i wszyscy już zjedli.

Pewnego razu powiedziałam wprost: „To mnie boli. Czuję się na drugim planie”. A on nawet się nie obraził. Po prostu spokojnie odpowiedział: „Ona jest stara. Jej jest trudniej. Ty jesteś jeszcze młoda — wytrzymasz”.

Jak to boli słyszeć… Wytrzymasz. To znaczy, że nie jesteś już żoną. Jesteś funkcją. Jesteś „tą, która wytrzyma”.

Czas mijał. Dzieci dorastały. Nadal miałam nadzieję, że on przejrzy na oczy. Że zrozumie – my też jesteśmy rodziną. Że nie można dzielić obowiązków na „święte” i „drugorzędne”. Ale nie.

Jego matka ciągle się wtrącała – jak mamy żyć, co kupować, jak wychowywać dzieci. A on słuchał. Zawsze. Bezsprzecznie.

Czasami nawet usprawiedliwiał się przed nią, jeśli decydowaliśmy o czymś bez jej zgody. Mieliśmy mało pieniędzy – a on kupił jej nową pralkę, bo stara „grzmiała”. Milczałam. Znowu.

Dopiero niedawno zrozumiałam: problem nie leży w niej. Ona jest po prostu matką, która przyzwyczaiła się, że syn jest zawsze blisko. Problem leży w nim.

W tym, że nie potrafił stać się mężczyzną. Że nie zrozumiał: rodzina to nie tylko ci, którzy cię urodzili, ale także ci, z którymi żyjesz na co dzień.

Ci, którzy są przy tobie, kiedy czujesz się źle. Ci, którzy cię wspierają. Ci, którzy w milczeniu czekają, aż wrócisz od mamy, bo ona znowu „zawołała”.

Nie chcę już być tą, która „wytrzyma”. Być może ja również zasługuję na pierwsze miejsce. Choć raz w życiu.

Poprosiłam córkę, żeby przywiezła wnuki na weekend, ale zięć nie zgadza się. Teraz chcę pojechać do nich, bo nie widziałam ich od pół roku

Synowie od dawna mnie nie odwiedzają, a kiedy dowiedzieli się, że zostawiam wszystko, co mam, mojej siostrzenicy, powiedzieli: „Niech ona przyjeżdża do ciebie, a my mamy swoje rodziny”

Siostra zaprosiła nas w odwiedziny, a kiedy przyjechaliśmy, przypadkowo usłyszeliśmy jej rozmowę z mężem: „Nie będę ich karmić, to twoi goście”