Mój mąż i ja mieszkamy razem od dwudziestu trzech lat. Nie powiem, że było idealnie. Bywało różnie.
Miłość niby była, ale z czasem rozpłynęła się w garach, kredytach, wychowywaniu dzieci i codziennych drobiazgach, o których nikt nie pisze w powieści.
Byliśmy bardziej jak partnerzy życiowi, jak dwoje ludzi wiosłujących w tej samej łodzi. Tylko ja częściej musiałam ciągnąć wiosła.
Ale byłam cierpliwa, bo tak robiły wszystkie kobiety, które znałam – moja matka, babcia, sąsiadki. Cierpliwość jest w naszej rodzinie.
Aż pewnego dnia pojechałam do innego miasta na zjazd absolwentów.
Jakoś wszystko się zbiegło: dzieci pojechały do babci, dostałam wolne w pracy i nagle w mojej duszy pojawiło się dziwne pragnienie zobaczenia tych, z którymi kiedyś marzyłam o wspaniałej przyszłości. Nie miałam pojęcia, że ten wyjazd odmieni moje życie.
Miał na imię Tadeusz. Siedział w ostatniej ławce, miał czarne włosy, dołeczki w policzkach i patrzył na mnie jakbym była z innej planety.
Ja też go kochałam. Nawet chodziliśmy ze sobą, ale po szkole rozstaliśmy się i pogubiliśmy w życiu. Żadnego skandalu, żadnej zdrady – po prostu wtopiliśmy się w swoje wspomnienia.
Weszłam na salę, a on tam był. Siedział tam, trochę szary, jego oczy były takie same, tylko smutniejsze.
Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się, wstał i powiedział: „Wiedziałem, że przyjdziesz”. I ten głos…
Poczułam się, jakbym wróciła do czasów, kiedy jeszcze wierzyłam, że miłość to nie bajka, ale możliwość.
Rozmawialiśmy do zmroku. Potem korespondowaliśmy jeszcze przez tydzień. W pewnym momencie zrozumiałam, co czuję. Nie wiem, co będzie dalej.
Z mężem nadal mieszkamy razem, ale po przeciwnych stronach muru. On się złości, ja nic nie mówię. Ale teraz mam coś w sobie. Światło. Marzenie. Smak, którego nie było od dawna.
Bo czasem, żeby poczuć, że żyjesz, wystarczy spojrzeć w oczy kogoś, kto widział cię wtedy – prawdziwego ciebie.
Mój mąż zostawił mnie dla młodej sekretarki. Potem spotkałam kolegę z klasy i poszłyśmy do kawiarni