Żyła sobie dziewczyna. Niezupełnie dziewczyna – kobieta, miała czterdzieści lat. Mieszkała z rodzicami. Tak się złożyło.
Rodzice marzyli o jej szczęściu. „Znajdź sobie szczęście!” – często powtarzali. Troszczyli się o nią, otaczali troską.
Zuzanna pracowała jako prawniczka, a po pracy siedziała w domu – z rodzicami. Razem jeździli na wakacje, do domku letniskowego, remontowali – zawsze było dużo pracy.
Od czasu do czasu Zuzanna poznawała kogoś, ale narzeczeni byli jakoś nie tacy. Niedociągnięcia wychowania mama żartobliwie wyśmiewała, a tacie komicznie udawało się podkreślać ich niegramatyczność. Zuzanna bardzo kochała rodziców i nie chciała ich smucić.
A potem znalazła kotka. Małego, mokrego, zmarzniętego – tuż przy wejściu do domu. Serce nie jest z kamienia. Podniosła go, zabrała do domu, nalała mleka. Kotek pił łapczywie, aż siorbał.
Rodzice najpierw patrzyli w milczeniu. Z osłupieniem. A potem zaczęli krzyczeć. Nie tylko krzyczeć – wrzeszczeć. Zwłaszcza, gdy kotek zrobił kałużę na podłodze. Bo przecież był jeszcze malutki!
Nie, nie byli okrutni. Po prostu rozumieli, że kotek podrapie meble, podrapie tapety, zniszczy parkiet. Brud, smród, bałagan w czteropokojowym mieszkaniu!
Rodzice już wszystko postanowili. Kociaka trzeba oddać dobrym ludziom. Albo oddać do schroniska. Tata, chwytając się za serce, szybko znalazł w telefonie adres najbliższego schroniska.
Mama, przerywając tacie, też krzyczała i, podnosząc wyrzuciła Zuzannę za drzwi wraz z nieszczęśliwym futrzakiem. I dała jej na drogę 100 złotych, bo przecież to nie zwierzęta.
Zuzanna usiadła w samochodzie i przytuliła kotkę do piersi. Zwierzę zasypiało, ufnie. I wtedy Zuzanna nagle zdała sobie sprawę, że ma czterdzieści lat.
I że nie ma nic. Zupełnie nic. Nawet małego kącika, gdzie mógłby mieszkać ten kotek. W mieszkaniu jest wiele pokoi, ale żaden z nich nie należy do niej. To mieszkanie rodziców. Ona po prostu tam mieszka. Jest gościem.
Zuzanna jechała do schroniska i płakała. Jakby to nie kociaka woziła, tylko siebie. Ale jednocześnie szukała czegoś na tablecie – była przecież mądra, ta Zuzanna.
I w połowie drogi znalazła. Zadzwoniła, umówiła się, podjechała, obejrzała. Wynajęła mieszkanie. Na pół roku. Wpłaciła zaliczkę, wprowadziła się. I wyjęła z torby swojego kotka. I to wszystko.
Zuzanna zaczęła mieszkać w swoim mieszkaniu. Właścicieli nie interesowało, czy ma kotka, gdzie chodzi i z kim się spotyka. Główne, żeby płaciła na czas. Płaciła.
Zapłaciłaby nawet dwa razy więcej, tak dobrze jej się żyło we dwoje z Markizem. Z Markizem i Michałem. Którego poznała… na ulicy. Chociaż to brzmi chyba niezbyt dobrze.
Do rodziców dzwoniła regularnie. Mówiła, że wszystko w porządku. Odkładała słuchawkę, kiedy zaczynali krzyczeć. Być może kiedyś będą się spotykać częściej. Kto wie.
Ale jedno wiem na pewno: kotek, który wyrósł na wielkiego, zdrowego, pyskatego kocura, ma się dobrze. Tak samo jak Mikołaj.
I Zuzanna. Bo czasami życie zmienia się w jednej chwili. Przez kotka. I nie tylko przez niego.
Leon XIV od dzieciństwa wiedział, że zostanie papieżem: „W pierwszej klasie, tak mówiły”