Kiedy Marek przyprowadził ją do naszego domu po raz pierwszy, już wtedy poczułam, że coś jest nie tak.
Stała w progu, trzymając w dłoniach maleńki bukiet tulipanów, i uśmiechała się nieśmiało.
Nie mogłam nawet powiedzieć, że była niemiła – po prostu… nie taka, jakiej chciałam dla mojego syna.
Miała w sobie coś, co mnie drażniło, choć nie potrafiłam tego nazwać.
Może to był sposób, w jaki patrzyła — zbyt pewny siebie, jakby już wszystko wiedziała o świecie. A może to, że nie pochodziła „z naszej bajki”.

Marek był zawsze ambitny, dobrze wychowany, spokojny. Od dziecka wiedział, czego chce. Studiował ekonomię, pracował w dobrej firmie, miał przed sobą przyszłość. A ona?
Zwykła dziewczyna po zawodówce, fryzjerka. Owszem, ładna, uśmiechnięta, ale bez ambicji.
„Mamo, ona jest dobra, ciepła, inna niż wszystkie” — mówił, a ja tylko kiwnęłam głową, czując, jak coś we mnie się buntuje.
Z czasem zaczęła bywać u nas częściej. Nosiła dżinsy, chodziła w trampkach, a ja marzyłam, by zobaczyć przy Marku kobietę elegancką, z klasą. Gdy stawiałam obiad na stół, siadała i jadła z uśmiechem, jakby wszystko jej się należało. Nigdy nie zapytała, czy pomóc.
Nigdy nie przyniosła deseru. Nawet zwykłego „dziękuję” nie usłyszałam z jej ust. Może dla niej to drobiazg, ale dla mnie — znak braku wychowania.
Kiedy się zaręczyli, serce mi zamarło. Mąż powiedział wtedy: „Daj im spokój, Haniu, są młodzi, niech sami zdecydują”.
Ale jak miałam patrzeć, jak mój jedyny syn wiąże się z kimś takim? Jak miałam pozwolić, by kobieta, której nie szanuję, weszła do naszej rodziny jak do siebie?
Ślub był skromny, w małej sali. Ona miała prostą suknię, bez welonu.
Wszyscy mówili, że wyglądają pięknie, a ja tylko myślałam o tym, że Marek zasługuje na więcej. Uśmiechałam się do gości, ale w środku czułam żal.
Po ślubie zamieszkali w naszym domu. Zrobiliśmy remont, daliśmy im najlepszy pokój, nową kuchnię. Myślałam, że choć wtedy powie „dziękuję”.
Ale nie — zachowywała się, jakby to było oczywiste. Chodziła po domu w kapciach, gotowała po swojemu, zmieniała zasłony, przestawiała meble. Czułam, że tracę kontrolę nad własnym domem.
Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam, że w kuchni nie ma moich filiżanek. – Gdzie są? – zapytałam.
– Schowałam do szafki, bo robię miejsce na słoiki – odpowiedziała obojętnie.
Zrobiło mi się gorąco. „Na słoiki?” – pomyślałam. To był moment, w którym postanowiłam, że muszę coś zrobić.
Zaczęłam mówić Markowi, że ona nim manipuluje, że nie szanuje nas, że wykorzystuje. On się śmiał, że przesadzam. Ale ja wiedziałam, że jeśli nic nie zrobię, stracę go.
Coraz częściej wracał późno z pracy, a ona czekała z kolacją. Zaczęli mieć swoje rytuały, swoje żarty. Patrzyłam na nich i czułam, jak w moim sercu rośnie złość i zazdrość.
Kiedyś, przy kolacji, powiedziałam mężowi:
– Widzisz, ona go zmieniła. Nie rozmawia już ze mną jak dawniej.
A on tylko westchnął:
– Bo ty nie potrafisz jej zaakceptować.
Nie chciałam słuchać. Zaczęłam podsycać sytuację. Mówiłam Markowi o tym, co robi, jak mnie lekceważy, jak nie pomaga, jak źle gotuje.
A gdy w końcu doszło do kłótni między nimi, poczułam satysfakcję.
„Wiedziałam” – pomyślałam, gdy Marek pewnego wieczoru powiedział, że mają kryzys. Pomogłam mu się spakować. Tak, ja – matka, która powinna ratować rodzinę, byłam tą, która ją rozbiła.
Przez kilka miesięcy Marek mieszkał z nami. Chodził smutny, milczący. Wtedy zrozumiałam, że popełniłam błąd. Ale było już za późno.
Ona nie chciała wracać. „Nie ufam już pani” – powiedziała mi przez telefon. Te słowa uderzyły mnie jak policzek.
Z czasem syn znów zaczął z nią rozmawiać. Po cichu, bez mojej wiedzy. Kiedy się dowiedziałam, że się spotykają, serce mi zabiło.
Bałam się, że znów mnie odrzuci. Ale wtedy wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałam.
Zadzwoniła do mnie. „Pani Haniu, wiem, że pani mnie nie lubiła. Ale Marek panią kocha. Chciałabym, żebyśmy zaczęły od nowa”.
Milczałam. W głowie miałam tysiąc myśli. W końcu odpowiedziałam tylko: „Nie wiem, czy potrafię”.
A jednak przyszła. Przyniosła ciasto, usiadła przy stole. Mówiła spokojnie, z szacunkiem. I wtedy, po raz pierwszy, zobaczyłam w niej człowieka, nie wroga. Nie przyszła z pretensjami, tylko z sercem.
Marek wrócił do niej niedługo potem. Patrzyłam, jak się przeprowadzają, i czułam coś, czego nie potrafiłam nazwać — może żal, może wstyd. W nocy nie spałam, myśląc, jak bardzo zraniłam własnego syna.
Dziś, gdy do nas przychodzą z wnuczką, widzę, jak ją kocha. Jak troszczy się o dziecko, jak rozmawia z Markiem. I widzę, że to właśnie ona daje mu szczęście, nie ja.
Czasem siadam wieczorem przy stole i przypominam sobie wszystko, co powiedziałam. Każde słowo, każdy gest. Myślałam, że chronię syna, a tak naprawdę chroniłam swoje ego.
Kiedyś, gdy wychodzili, powiedziałam jej cicho:
– Przepraszam.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Wiem.
To jedno „wiem” było jak balsam. Nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy bliskie, ale wiem, że dzięki niej mój syn jest szczęśliwy. A to przecież najważniejsze.
Teraz, gdy patrzę na ich rodzinę, rozumiem, jak wiele zepsułam przez dumę i niechęć. I wiem, że czasem „nieodpowiednia partia” okazuje się najlepszym, co mogło spotkać twoje dziecko.