Mam 62 lata. Dwa lata temu przeszłam na emeryturę. Mój mąż zmarł dziesięć lat temu – nagle, na zawał serca. Było mi ciężko.
W milczeniu wyciągałam się z bagna samotności, ponieważ nie chciałam być ciężarem dla dzieci. Oni mają swoje życie. Ja – jak się da.
Długo przyzwyczajałam się do ciszy. Do tego, że nikt nie trzaska drzwiami, nie prosi o kawę, nie zapomina zamknąć tubki pasty do zębów.
Nauczyłam się gotować na jedną porcję, jeść kolację przed telewizorem i kłaść się spać, kiedy chcę, bo i tak nikt nie czeka. Nie narzekałam.
Dzieci mówiły: „Mamo, najważniejsze, żebyś nie smuciła się, żyj dla siebie”. A ja wierzyłam, że to wszystko, do czego mam prawo.

A potem do sąsiedniego domu wprowadził się Igor. Był nieco starszy ode mnie, wdowcem, miał ciepłe oczy i łagodny uśmiech.
Zaczęliśmy się witać przez płot, potem pomógł mi z ciężkimi torbami. A tydzień później piliśmy już herbatę w mojej kuchni.
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. To było coś cichego, ludzkiego, czego dawno nie czułam — ciepło. Spokój. Obecność. Zaczęłam łapać się na tym, że czekam na jego kroki na ścieżce.
Że gotuję więcej zupy niż trzeba. Że kupuję nową chustkę, bo nagle chcę ładnie wyglądać.
Kiedy po raz pierwszy powiedziałam córce, że spotykam się z Igorem, najpierw się roześmiała. Pomyślała, że żartuję. Kiedy zrozumiała, że nie, zaczęła mówić poważnie: „Mamo, nie jesteś już mała. Nie masz już czasu na romanse. Masz wnuki”.
Syn w ogóle się zamknął. Powiedział krótko: „Rób, co chcesz, ale nie rozczaruj nas”. Nie wiedziałam, jak to rozumieć. Rozczarować? Tym, że żyję?
Patrzyli na mnie, jakbym zdradziła czyjś wizerunek. Wizerunek wdowy. Wizerunek matki, która powinna siedzieć na ławce, robić na drutach skarpety i piec pierogi na wszystkie święta.
Ale ja nie zdradzałam. Po prostu… ożyłam. Po wielu latach chłodu w duszy poczułam, że nadal potrafię się śmiać, marzyć, przytulać. Czy to grzech?
Nie uciekam z domu w koszuli nocnej. Nie zamierzam wychodzić za mąż. Po prostu jesteśmy razem z Igorem. Rozmawiamy. Dzielimy się przemyśleniami.
On chodzi ze mną na targ, a ja piekę mu ciasto. Pojechaliśmy razem do sanatorium — i był to mój najcieplejszy wypoczynek od dziesięciu lat. I tak, zakochałam się. W wieku 62 lat. Bez patosu, bez złudzeń. Po prostu — po ludzku.
Ale dzieci tego nie rozumieją. Wydaje im się, że jestem „staruszką” i powinnam zajmować się tylko ich problemami. Że moje życie osobiste jest czymś w rodzaju nieprzyzwoitości.
Że miłość w dojrzałym wieku jest „dziwna”. Ale dlaczego? Czyżbyśmy my, kobiety, z wiekiem miały automatycznie wyłączać serce?
Boli mnie, że nie widzą, jak się zmieniłam. Jak stałam się bardziej żywa. Jak pojawiła się we mnie chęć wyjścia z domu. Nie chcą zaakceptować, że mama to nie tylko mama.
Że we mnie jest jeszcze kobieta. Taka, która nie prosi o wiele. Po prostu – być blisko. Po prostu – kochać. Nawet jeśli to już nie jest „pierwszy raz”. Ale tak szczerze, że aż do łez.
I wiem, co będę robić dalej. Nie zrezygnuję z Igora. Nie oddam tego ciepła tylko dlatego, że komuś wydaje się, że „spóźniłam się”. Bo uczucia nie mają wieku. A szczęście nie pyta, ile masz lat. Po prostu przychodzi. A jeśli jesteś mądra – nie odpędzasz go.