Screen IStockphoto
Otwieram drzwi, zdejmuję buty, jeszcze w kurtce stoję w przedpokoju i już słyszę dźwięk telewizora. Ten sam serial, te same twarze, ten sam monotonny głos.
Wchodzę do salonu i widzę moją żonę siedzącą na kanapie, z telefonem w jednej ręce, pilotem w drugiej. Nawet nie zawsze podnosi wzrok.
— Już jesteś? — rzuca bez emocji, nie odrywając oczu od ekranu.
— Jak widzisz — odpowiadam, próbując brzmieć spokojnie.
Patrzę na zegarek. Prawie dziewiętnasta. Cały dzień w pracy, nerwy, telefony, klienci, korki, a w domu cisza, która wcale nie jest kojąca.
W kuchni pusto. Na blacie ani garnka, ani deski do krojenia. Lodówka pełna, a mimo to nic się z niej nie wydobyło.
— Co dziś na obiad? — pytam w końcu, chociaż odpowiedź znam z góry.
— Nie wiem… coś jest w lodówce. Albo możemy zamówić — mówi obojętnie.
Kiedyś to mnie nie ruszało. Tłumaczyłem ją w myślach. Zmęczona, gorszy dzień, może jutro. Tylko że „jutro” trwa już miesiącami.
Posiłki przygotowuje sporadycznie, najczęściej wtedy, gdy ktoś ma przyjść albo gdy sama ma na coś ochotę. A ja coraz częściej jem
byle co, w biegu, albo stojąc przy kuchennym blacie.
— Wiesz — zaczynam ostrożnie — mógłbym wracać do domu i poczuć zapach obiadu. Tak jak kiedyś.
— Przesadzasz — odpowiada natychmiast. — Nie jesteśmy w latach pięćdziesiątych. Kobieta nie musi stać przy garach.
Milknę. Bo nie o gary tu chodzi. Nie o role. Chodzi o to, że wracam do domu, który przestał być miejscem odpoczynku. Jest jak
poczekalnia. Ona czeka na kolejny odcinek, kolejny filmik, kolejne powiadomienie. A ja stoję obok, coraz bardziej niewidzialny.
Pamiętam, jak było na początku. Kiedy zamieszkaliśmy razem, wszystko wydawało się naturalne. Gotowała, bo lubiła. Ja sprzątałem, robiłem zakupy, pomagałem. Śmialiśmy się w kuchni, piliśmy wino przy stole. Teraz jemy osobno, każdy z telefonem w ręku.
— Zauważyłaś, że prawie ze sobą nie rozmawiamy? — pytam pewnego wieczoru.
— Rozmawiamy. Teraz też rozmawiamy — odpowiada zirytowana. — Po prostu ty ciągle narzekasz.
Może i narzekam. Ale coraz częściej łapię się na tym, że wracam z pracy wolniej. Zatrzymuję się w samochodzie, siedzę chwilę w ciszy.
Bo wiem, co mnie czeka. Ten sam obraz. Ta sama kanapa. Ten sam ekran.
Pewnego dnia wracam wcześniej. Myślę: może ją zaskoczę, może razem coś zrobimy. Otwieram drzwi i widzę dokładnie to samo. Telewizor, telefon, serial. Nawet nie zauważyła, że jestem.
— Ty naprawdę niczego dziś nie zrobiłaś? — pytam ciszej niż zwykle.
— A co miałam zrobić? — odwraca się do mnie. — Przecież byłam w domu.
Te słowa uderzają mnie bardziej niż krzyk. „Byłam w domu”. Jakby to był argument kończący rozmowę. Jakby obecność fizyczna wystarczała.
Wieczorem siedzę sam w kuchni, jem kanapki. Ona śmieje się do ekranu. I wtedy dociera do mnie coś bardzo prostego i bardzo bolesnego: nie chodzi o jedzenie. Chodzi o obojętność. O to, że przestaliśmy się zauważać.
— Wiesz, że czuję się tu jak gość? — mówię w końcu.
— To twoje problemy — odpowiada bez wahania. — Ja jestem sobą i nie zamierzam się zmieniać.
Tej nocy długo nie śpię. Myślę o tym, jak łatwo można się minąć, mieszkając pod jednym dachem. Jak telefon i telewizor potrafią zająć miejsce drugiego człowieka.
I po raz pierwszy nie myślę o tym, co jutro ugotujemy. Myślę o tym, czy w ogóle jeszcze mamy wspólne „jutro”.
Bo wracanie do domu nie powinno wyglądać tak samo każdego dnia. Zwłaszcza jeśli ten obraz coraz bardziej boli.
Kiedy po raz pierwszy odwiedziliśmy moich teściów, byłam podekscytowana, choć trochę zdenerwowana. W głowie miałam…
Nigdy nie sądziłam, że zwykła rozmowa na klatce schodowej może sprawić, że człowiek zacznie planować…
Początkowo wszystko było ustalone. Termin, miejsce, nawet drobne szczegóły, o które zwykle się kłóciliśmy —…
Kiedy dowiedziałam się, że mój mąż ma kochankę, nie rozpłakałam się. Nie było histerii, nie…
Kiedy syn się ożenił, byłam przekonana, że najtrudniejszy etap mam już za sobą. Wychowałam go…
Nasza sąsiadka od zawsze bardzo lubiła koty. Tak przynajmniej wszyscy mówili. „Lubi” to jednak za…