Za każdym razem, gdy wracam do domu z pracy, widzę ten sam obraz. Niby drobiazg, niby nic nadzwyczajnego, a jednak z każdym dniem coraz bardziej mnie to uwiera.
Otwieram drzwi, zdejmuję buty, jeszcze w kurtce stoję w przedpokoju i już słyszę dźwięk telewizora. Ten sam serial, te same twarze, ten sam monotonny głos.
Wchodzę do salonu i widzę moją żonę siedzącą na kanapie, z telefonem w jednej ręce, pilotem w drugiej. Nawet nie zawsze podnosi wzrok.
— Już jesteś? — rzuca bez emocji, nie odrywając oczu od ekranu.
— Jak widzisz — odpowiadam, próbując brzmieć spokojnie.

Patrzę na zegarek. Prawie dziewiętnasta. Cały dzień w pracy, nerwy, telefony, klienci, korki, a w domu cisza, która wcale nie jest kojąca.
W kuchni pusto. Na blacie ani garnka, ani deski do krojenia. Lodówka pełna, a mimo to nic się z niej nie wydobyło.
— Co dziś na obiad? — pytam w końcu, chociaż odpowiedź znam z góry.
— Nie wiem… coś jest w lodówce. Albo możemy zamówić — mówi obojętnie.
Kiedyś to mnie nie ruszało. Tłumaczyłem ją w myślach. Zmęczona, gorszy dzień, może jutro. Tylko że „jutro” trwa już miesiącami.
Posiłki przygotowuje sporadycznie, najczęściej wtedy, gdy ktoś ma przyjść albo gdy sama ma na coś ochotę. A ja coraz częściej jem
byle co, w biegu, albo stojąc przy kuchennym blacie.
— Wiesz — zaczynam ostrożnie — mógłbym wracać do domu i poczuć zapach obiadu. Tak jak kiedyś.
— Przesadzasz — odpowiada natychmiast. — Nie jesteśmy w latach pięćdziesiątych. Kobieta nie musi stać przy garach.
Milknę. Bo nie o gary tu chodzi. Nie o role. Chodzi o to, że wracam do domu, który przestał być miejscem odpoczynku. Jest jak
poczekalnia. Ona czeka na kolejny odcinek, kolejny filmik, kolejne powiadomienie. A ja stoję obok, coraz bardziej niewidzialny.
Pamiętam, jak było na początku. Kiedy zamieszkaliśmy razem, wszystko wydawało się naturalne. Gotowała, bo lubiła. Ja sprzątałem, robiłem zakupy, pomagałem. Śmialiśmy się w kuchni, piliśmy wino przy stole. Teraz jemy osobno, każdy z telefonem w ręku.
— Zauważyłaś, że prawie ze sobą nie rozmawiamy? — pytam pewnego wieczoru.
— Rozmawiamy. Teraz też rozmawiamy — odpowiada zirytowana. — Po prostu ty ciągle narzekasz.
Może i narzekam. Ale coraz częściej łapię się na tym, że wracam z pracy wolniej. Zatrzymuję się w samochodzie, siedzę chwilę w ciszy.
Bo wiem, co mnie czeka. Ten sam obraz. Ta sama kanapa. Ten sam ekran.
Pewnego dnia wracam wcześniej. Myślę: może ją zaskoczę, może razem coś zrobimy. Otwieram drzwi i widzę dokładnie to samo. Telewizor, telefon, serial. Nawet nie zauważyła, że jestem.
— Ty naprawdę niczego dziś nie zrobiłaś? — pytam ciszej niż zwykle.
— A co miałam zrobić? — odwraca się do mnie. — Przecież byłam w domu.
Te słowa uderzają mnie bardziej niż krzyk. „Byłam w domu”. Jakby to był argument kończący rozmowę. Jakby obecność fizyczna wystarczała.
Wieczorem siedzę sam w kuchni, jem kanapki. Ona śmieje się do ekranu. I wtedy dociera do mnie coś bardzo prostego i bardzo bolesnego: nie chodzi o jedzenie. Chodzi o obojętność. O to, że przestaliśmy się zauważać.
— Wiesz, że czuję się tu jak gość? — mówię w końcu.
— To twoje problemy — odpowiada bez wahania. — Ja jestem sobą i nie zamierzam się zmieniać.
Tej nocy długo nie śpię. Myślę o tym, jak łatwo można się minąć, mieszkając pod jednym dachem. Jak telefon i telewizor potrafią zająć miejsce drugiego człowieka.
I po raz pierwszy nie myślę o tym, co jutro ugotujemy. Myślę o tym, czy w ogóle jeszcze mamy wspólne „jutro”.
Bo wracanie do domu nie powinno wyglądać tak samo każdego dnia. Zwłaszcza jeśli ten obraz coraz bardziej boli.