Kiedy ktoś mówił, że jesteśmy z Markiem „małżeństwem jak z obrazka”, zawsze tylko się uśmiechałam. Co miałam powiedzieć?
Że ten idealny mąż, który na rodzinnych spotkaniach podaje mi sałatkę i całuje w policzek, w domu potrafi przez pół dnia leżeć na kanapie i narzekać, że „czasy są ciężkie”?
Że ta nasza rzekoma harmonia to tylko dobrze utrzymana fasada, za którą kryje się zmęczenie, rozczarowanie i codzienny żal?
Kiedyś też wierzyłam, że jesteśmy idealni. Poznaliśmy się na weselu wspólnych znajomych. Był czarujący, dowcipny, potrafił słuchać.
Wydawało mi się, że wreszcie trafiłam na kogoś odpowiedzialnego i ciepłego. Po roku wzięliśmy ślub, a ja byłam pewna, że czeka mnie spokojne, dobre życie.
Przez pierwsze miesiące wszystko układało się pięknie. Chodził do pracy, dbał o mnie, gotowaliśmy razem kolacje. Myślałam: „Tak właśnie wygląda prawdziwa miłość.”
Ale potem coś się zmieniło. Najpierw stracił pracę. Powiedział, że to chwilowe. Że znajdzie coś lepszego, z lepszą pensją.
Tylko że ta „chwila” trwała pół roku, potem rok, a później zaczęłam się zastanawiać, czy on w ogóle jeszcze szuka.
Rano wstawał, siadał przy komputerze i udawał, że przegląda oferty. Po południu robił sobie kawę i mówił, że „rynek jest beznadziejny”. Wieczorem — że musi odpocząć, bo ma stres.
Na rodzinnych spotkaniach wciąż grał swoją rolę. Mówił, że ma kilka projektów, że „rozważa nowe możliwości”.
Mój ojciec kiwał głową z podziwem, a mama uśmiechała się, że ma „takiego ambitnego zięcia”. A ja siedziałam cicho i udawałam, że wszystko jest dobrze.
Bo jak miałam powiedzieć, że to ja utrzymuję dom, że płacę rachunki i kupuję jedzenie? Że mój „idealny mąż” coraz częściej wybucha złością, gdy tylko wspomnę o pracy?
„Nie rozumiesz, jaki mam stres!” — krzyczał czasem.
„Stres? Ja pracuję na dwa etaty, żebyśmy mieli co jeść!” — odpowiadałam.
A on wtedy milczał, trzaskał drzwiami i wychodził „na spacer”.
Z czasem przestałam się łudzić. Nie chodziło już o brak pracy, tylko o jego podejście. Nie chciał niczego zmieniać. Przyzwyczaił się, że ja wszystko ogarniam.
Zmywałam, gotowałam, płaciłam rachunki, a on… narzekał, że jestem spięta. Pewnie byłam. Bo trudno być wyluzowaną, gdy dźwigasz wszystko sama.
Pewnego dnia zadzwoniła jego matka.
„Jak wy się pięknie dogadujecie, córeczko” — powiedziała z zachwytem.
„Tak, mamo Marka, jesteśmy idealni” — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku aż krzyczałam.
Wieczorem patrzyłam, jak siedzi przed telewizorem w dresie, z chipsami w ręku. I wtedy coś pękło. Pomyślałam, że przez lata oszukiwałam nie tylko rodzinę, ale przede wszystkim siebie.
Że ten obrazek, którym tak wszyscy się zachwycają, jest pusty. Że w moim „idealnym małżeństwie” brakuje najważniejszego — szacunku i partnerstwa.
Tego samego wieczoru zapisałam się na kurs zawodowy. Nie powiedziałam mu nic. Zrozumiałam, że jeśli mam czekać, aż on coś zmieni, to zmarnuję całe życie.
Po kilku miesiącach zaczęłam zarabiać więcej, niż on kiedykolwiek zarobił. To wtedy wreszcie miałam odwagę powiedzieć:
„Marek, nie chcę już tak żyć. Nie chcę udawać, że jesteśmy szczęśliwi.”
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby usłyszał coś absurdalnego.
„Przecież wszystko jest dobrze. Ludzie nam zazdroszczą.”
„Niech zazdroszczą dalej, tylko beze mnie.”
Spakowałam kilka rzeczy i wyszłam. Nie było awantury, nie było dramatycznych słów. Po prostu cisza — taka, jakiej w naszym domu nie słyszałam od lat.
Dziś, gdy ktoś mówi, że wyglądam na szczęśliwą, uśmiecham się szczerze. Bo wreszcie jestem. Nie dlatego, że mam kogoś nowego, ale dlatego, że przestałam kłamać — sobie i światu.
