Wpuściłam siostrzenicę, żeby zamieszkała z rodziną u mnie na 2 lata, a teraz nie wiem, jak ich wysiedlić. Dziecko jest małe, a mąż nie pracuje

Kiedy zgodziłam się przyjąć siostrzenicę do siebie, wydawało mi się, że robię dobry uczynek.

Miała wtedy ciężkie życie – małe dziecko, męża, który raz pracował, raz nie, i ciągłe kłótnie.

Dzwoniła do mnie ze łzami w oczach: „Ciociu Ola, nie mam gdzie się podziać. Zostaliśmy bez mieszkania, właściciel poprosił, żebyśmy się wyprowadzili, a na nowe wynajęcie nie mamy pieniędzy”.

Nie mogłam powiedzieć „nie”. Jest dla mnie jak córka. Spojrzałam na męża, a on tylko westchnął i powiedział:

„Twoja krewna — twoja sprawa. Ale pamiętaj, że to nie na tydzień”. Wtedy tylko machnęłam ręką: gdzie dwoje, tam czworo się zmieści.

Na początku wszystko było dobrze. Sprzątali, pomagali w domu, nawet gotowali obiad. Dziecko się śmiało, w domu znów czuło się życie.

Pomyślałam nawet, że może to dobrze — nie jest tak samotnie. Ale minął miesiąc, potem drugi, a „goście” zaczęli zachowywać się jak gospodarze.

Siostrzenica uważała, że powinnam jej pomagać, bo „masz przecież emeryturę, ciociu, a ja mam dziecko”. Mogła brać moje rzeczy bez pytania, korzystała z moich kosmetyków, a jej mąż całymi dniami siedział przed telewizorem.

Szukała pracy tylko na papierze. A kiedy pewnego razu zasugerowałam, że czas już podjąć decyzję, odpowiedziała ostro: „Sama powiedziałaś, że możemy mieszkać tak długo, jak trzeba. A czy teraz nie trzeba?”

Wtedy zamilkłam. Wiecie, jak to jest, kiedy czujesz się niezręcznie, kiedy sumienie nie pozwala ci wyrzucić osoby z dzieckiem.

Ale za każdym razem, gdy widziałam jej męża leżącego na kanapie w moim salonie, a ja cicho przechodziłam obok, żeby nie przeszkadzać, coś mnie dręczyło.

Minęły już dwa lata. DWA. W tym czasie nie odłożyli ani grosza, nie szukali stałej pracy, ale przyzwyczaili się, że lodówka sama się zapełnia, a rachunki za media same się płacą.

Nie mogę już nawet spokojnie napić się kawy w kuchni — ich dziecko ciągle rozrzuca tam zabawki, siostrzenica rozmawia przez telefon, a jej mąż narzeka, że „internet działa wolno”.

Niedawno powiedziałam jej wprost: „Marto, jesteś dorosłą osobą. Nie mogę was utrzymywać wiecznie. Poszukaj mieszkania, masz czas”.

Ona tylko spojrzała na mnie chłodno: „Obiecałaś mamie, że mnie nie zostawisz. A teraz co? Wyrzucasz nas na ulicę?” I zrobiło mi się tak boleśnie. Bo ona umie naciskać na sumienie. Naprawdę obiecałam jej zmarłej matce — mojej siostrze — że zawsze będę jej pomagać.

Ale pomoc to nie to samo, co utrzymywanie dorosłych ludzi! Wczoraj mój mąż nie wytrzymał i powiedział mi: „Ola, albo one wyjadą, albo ja.

Nie mogę już dłużej mieszkać w akademiku z obcymi ludźmi”. Siedziałam do północy, myślałam, płakałam. Jak wyrzucić siostrzenicę z dzieckiem?

A jak jej nie wyrzucić, skoro ona już nie szanuje mnie we własnym domu? Dzisiaj rano zdecydowałam się porozmawiać spokojnie.

Powiedziałam: „Marto, nie jestem twoim wrogiem. Ale trzeba znaleźć jakieś wyjście. Jestem gotowa pomóc w opłaceniu pierwszego miesiąca czynszu, tylko proszę, zacznijcie działać”.

Milczała przez pięć minut, a potem cicho powiedziała: „Dobrze, pomyślimy”. I po raz pierwszy od dwóch lat poczułam, jak z moich barków spadł ciężar.

Może nie jutro, nie za tydzień, ale kiedyś znów będę spokojnie mieszkać w swoim domu. Doszłam do wniosku, że trzeba pomagać, ale nie kosztem własnego spokoju.

Bo czyjaś niewdzięczność może stać się stałym mieszkańcem twojej duszy, jeśli nie nauczysz się na czas powiedzieć „dość”.

Zawsze chciałam mieć bliską przyjaciółkę i dzielić się z nią wszystkim. A kiedy ją znalazłam, pożałowałam, bo dzieliłam z nią nawet męża: „On mnie kocha i obiecał zostawić ciebie”

Odwołałem ślub, kiedy dowiedziałem się, że ona ma dziecko. Nie potrzebuję cudzych dzieci, chcę żyć dla siebie: „Mówiłeś, że mnie kochasz i że to między nami coś poważnego, jesteś taki sam jak wszyscy mężczyźni”

„Obiecałam teściowej, że nigdy nie zapomnę jej syna i zawsze będę się nią opiekować, a także że nie pokocham nikogo innego. Ale minęło 10 lat i zakochałam się”