Zbliża się Nowy Rok, a ja zamiast radości czuję ciężar w żołądku. Co roku jest tak samo. Kiedy inni planują, w co się ubiorą i z kim wzniosą toast o północy, ja w myślach liczę talerze, garnki i porcje.
Dla mnie Nowy Rok od dawna nie jest świętem, tylko projektem logistycznym, w którym zawsze biorą udział dwie rodziny, a odpowiedzialność spada wyłącznie na mnie.
Od kilku lat to my organizujemy wszystko u siebie. Mąż twierdzi, że mamy większe mieszkanie i że tak jest wygodniej.
Jego rodzice przychodzą pierwsi, moi później, a ja od rana stoję w kuchni, pilnując, żeby nikomu niczego nie zabrakło.
Zawsze jest za mało miejsca, za dużo hałasu i za mało mnie przy stole. Jem w biegu, między dokładaniem sałatki a podgrzewaniem mięsa.

Najtrudniejsze nie jest nawet gotowanie, ale świadomość, że wszystko musi być podwójne. Podwójne dania, podwójne oczekiwania, podwójne zmęczenie.
Jedni wolą to, drudzy tamto. Jedni krytykują, drudzy porównują. A ja staram się, jak mogę, bo przecież „to tylko raz w roku”.
Z czasem zaczęłam zauważać coś jeszcze. Rodzice mojego męża jedzą najwięcej. Nakładają pełne talerze, dokładki biorą bez pytania, pakują resztki „na jutro”.
Nie miałabym nic przeciwko, gdyby było to robione z jakąś uważnością. Ale dla nich stół jest jak bufet, a ja jak obsługa, która ma donosić, zanim coś się skończy. Nikt nie zapyta, czy starczy dla wszystkich. Zakłada się, że ja sobie poradzę.
Kiedy próbowałam poruszyć ten temat z mężem, usłyszałam, że przesadzam. Że to święta, że ludzie jedzą, że nie wypada liczyć.
I znowu poczułam się mała, jakbym robiła problem z czegoś, co wszyscy uważają za normalne. Tylko że to „normalne” co roku kosztowało mnie coraz więcej sił.
W tym roku coś się we mnie zmieniło. Może to zmęczenie, może poczucie, że moje potrzeby zawsze są na końcu. Zrozumiałam, że nie cieszę się na Nowy Rok, bo nie jest on dla mnie.
Jest dla innych, a ja mam tylko stworzyć tło. I wtedy podjęłam decyzję, która długo dojrzewała we mnie po cichu.
Postanowiłam, że tym razem nie zaproszę rodziców męża. Bez awantury, bez dramatów. Po prostu chciałam jednego wieczoru bez presji, bez liczenia porcji, bez stania w kuchni do ostatniej minuty.
Chciałam usiąść przy stole i poczuć, że też mam prawo do świętowania, a nie tylko do obsługiwania cudzych apetytów.
Kiedy powiedziałam o tym mężowi, był zaskoczony, a potem niezadowolony. Padły słowa o egoizmie i braku serca.
Słuchałam tego spokojnie, bo po raz pierwszy wiedziałam, dlaczego to robię. Nie z powodu jedzenia, ale z powodu siebie. Bo jeśli ja nie postawię granicy, nikt tego za mnie nie zrobi.
Nie wiem jeszcze, jak będzie wyglądał ten Nowy Rok. Wiem tylko, że pierwszy raz od dawna czekam na niego bez strachu.
I nawet jeśli komuś się to nie spodoba, ja wreszcie nie będę witać nowego roku zmęczona, głodna i niewidzialna. A to dla mnie najlepszy toast, jaki mogę wznieść.