Zawsze wiedziałam, że święta przychodzą cicho — nie wtedy, gdy w kalendarzu pojawia się pierwszy grudnia, ale wtedy, gdy w domu zaczyna pachnieć cynamonem, suszonymi jabłkami i tym szczególnym ciepłem, które pojawia się, gdy przygotowuje się coś nie dla siebie, lecz dla tych, których się kocha.
Ale w tym roku zapachy przyszły wcześniej niż nastrój. Stałam w kuchni, wyrabiałam ciasto na placek i myślałam o tym, że żadna para rąk już się tutaj nie pojawi, żeby mi pomóc.
I choć wiedziałam to od dawna, w środku i tak coś bolało — jakiś mały kawałek duszy, który chyba nigdy nie przyzwyczai się do samotności przed świętami.
Kiedyś moje dzieci biegały obok, śmiały się, rywalizowały, kto lepiej udekoruje pierniczki. Wtedy kuchnia była pełna hałasu, okruchów, zamieszania i bałaganu, którego dziś tak bardzo mi brakuje.
A teraz? Teraz stół kuchenny wydaje się ogromny, równy, czysty, a ja — mała pośrodku tej przestrzeni. Dorosły. Mają swoje życie, swoje plany, swoje obowiązki. I ja to rozumiem. Ale rozumieć nie znaczy nie czuć.
Wczoraj pomyślałam, że może w tym roku przygotujemy się razem. Może ktoś powie: „Mamo, przyjadę wcześniej, coś razem ogarniemy”.
Może przyjadą z wnukami i to one powieszą na choince te stare ozdoby, które przechowuję jeszcze z ich dzieciństwa. Takie myśli przychodziły cicho, bez wielkich nadziei, ale jednak przychodziły. A dziś — dziś rano zadzwonił telefon.
Pierwszy był najstarszy. Zawsze mówi szybko, gdzieś między pracą a kolejnymi sprawami.
– Mamo, hej, jak tam? My tu myślimy, że przyjedziemy dopiero trzydziestego, bo wcześniej nie damy rady. Praca, wiesz jak jest… A, i jeszcze — mogłabyś zrobić tę sałatkę, którą tak lubię?
I może paszteciki, jeśli zdążysz. I, mamo… – zawahał się na chwilę. – Jakby dało radę, zrób trochę więcej, bo wzięlibyśmy coś ze sobą. Wiesz, po świętach wszystko pozamykane, a dzieci jedzą…
Uśmiechnęłam się do słuchawki, choć tego nie widział.
– Dobrze, synu, zrobię.
Pożegnał się szybko, jak zwykle. Odłożyłam telefon i westchnęłam. Nic nowego, przywykłam.
Po godzinie zadzwoniła córka.
– Mamo, słuchaj, w tym roku na pewno nie damy rady ci pomóc. Nie obrażaj się, mamy tu totalny chaos. I dzieci chorują, i mąż się
spóźnia. Ale przyjedziemy! Tylko… – jej głos zrobił się łagodniejszy, proszący – zrobisz swój klasyczny galaret?
I makowiec, ten idealny? A, i jeśli się da, ulepisz trochę więcej pierogów? Zamrożę je. Po świętach znów szkoła, praca, nie będzie kiedy…
„Nie będzie kiedy”.
Jak często to słyszę.
Zaśmiałam się cicho.
– Oczywiście, córciu, zrobię wszystko.
A kiedy skończyła mówić, znów zrobiło się cicho. Taka gęsta, głęboka cisza, w której można usłyszeć własne serce.
Wiedziałam, że nikt z dzieci nie pomoże mi ani w gotowaniu, ani w zakupach. Mówili, że „nie mają czasu, obowiązki, dzieci”. A ja? A ja na emeryturze — według nich mam czasu aż nadto. Tylko że ta „wolność emeryta” często bywa pustką, którą trudno czymś wypełnić.
Przeszłam się po kuchni, otworzyłam szafki, sprawdziłam, czego brakuje: mąki, masła, majonezu, korzenia chrzanu, udek kurczaka, cytryn, maku, miodu, suszonych grzybów. Lista była długa. Jak zawsze.
Spojrzałam przez okno. Za oknem spadały lekkie płatki śniegu. Te same, które kiedyś wywoływały w moich dzieciach wrzaski radości.
Dziś pewnie nawet ich nie zauważają — biegną do pracy albo odprowadzają dzieci do przedszkola.
Włożyłam starą kurtkę, tę z zacinającym się zamkiem, i poszłam do sklepu.
W drodze myślałam o tym, jak dziwnie jest się starzeć. Im jestem starsza, tym więcej widzę. Chłód, którego dawniej nie czułam. Ludzi, którzy mijają mnie, nawet nie patrząc. Uśmiechy, które stały się rzadkością.
W sklepie było tłoczno. Ludzie zmęczeni, wszyscy z torbami, wszyscy w pośpiechu. Przygotowują święta. Chcą ciepła, chcą stołu, chcą, by ktoś stworzył dla nich ten magiczny czas.
A ja robię to już od wielu, wielu lat.
— Znów sama, pani Mario? — usłyszałam za sobą znajomy głos ekspedientki.
— Jak widać — uśmiechnęłam się. — Dzieci zajęte.
Westchnęła ciężko.
— U wszystkich tak. Moja też mówi: „Mamo, my nie mamy czasu, ty siedzisz w domu”. A w domu to żadna sielanka — w domu wszystko stoi na nas.
Miała rację. W czasie świąt starsze kobiety stają się jak niewidzialne elfy, które organizują magię dla innych.
Z trudem doniosłam zakupy do domu. Ręce mi drżały, kręgosłup bolał. Dawniej dźwigałam więcej. Teraz każdy krok waży.
Kiedy weszłam, oparłam się o stół, żeby złapać oddech. Potem rozpakowałam produkty i zabrałam się za pracę.
W tej ciszy, w rytmie mieszania i szurania łyżki po garnku, nagle pomyślałam: dlaczego tak jest, że wszyscy kochają święta, ale niewielu pamięta o tych, którzy je tworzą?
Święta nie biorą się z powietrza. Rodzą się z rąk, które lepią pierogi, z nóg, które chodzą po zakupy, z pleców, które dźwigają. Z serca, które chce, aby dom był pełen.
Zadzwonił telefon. Środkowy syn.
– Mamo, a mogłabyś zrobić swój ostateczny, najprawdziwszy o! Olivier? I „Mrowisko”? Dzieci je uwielbiają. I.. jakbyś zrobiła tego trochę więcej… Po świętach u nas zawsze tornado.
Uśmiechnęłam się.
– Zrobię, synku.
– Mamo… jesteś najlepsza.
Takie słowa są ciepłe. Ale nie zastąpią obecności.
Wieczorem wyciągnęłam pudło z ozdobami świątecznymi. Na dnie znalazłam aniołka z kartonu, wyciętego przez najstarszego, gdy miał pięć
lat. Wciąż widać jego nierówne, małe paluszki. Przejechałam po nich dłonią.
Jak to możliwe, że czas mija tak szybko?
Zaśmiałam się cicho.
Przyjadą. Usiedzą przy stole. Pochwalą jedzenie. Wezmą ze sobą zapakowane pojemniki. Nie pomyślą nawet, że kosztowało mnie to dni
pracy.
Ale zrobię to. Bo miłość nie polega na tym, że ktoś odpowie natychmiast. Miłość to coś stałego, jak choinka, która czeka w kącie, aż
ktoś ją udekoruje.
Wieczorem usiadłam, zmęczona, ale spokojna. Przez chwilę naprawdę usłyszałam siebie.
Nie mamę, która „zawsze zrobi”.
Nie gospodynię, która „wszystko ogarnia”.
Nie emerytkę, która „ma czas”.
Tylko kobietę, która chciałaby, aby ktoś czasem powiedział:
„Mamo, usiądź. Ja to zrobię. Odpocznij.”
Chciałabym małego cudu. Nie świątecznego — ludzkiego.
Spojrzałam na stół, na ozdoby, na wystygający galaret. I uśmiechnęłam się.
Bo święta to wtedy, gdy ktoś na kogoś czeka.
A ja czekam.
Nie na pomoc.
Nie na prezenty.
Czekam na nich.
I to — najważniejsze.
