Wczoraj rano telefon zadzwonił wcześniej niż zwykle. Jeszcze nie zdążyłam dobrze otworzyć oczu, a już poczułam niepokój, jakby coś miało się wydarzyć.
Na ekranie wyświetliło się imię sąsiadki z działki. Zawsze dzwoniła tylko wtedy, gdy działo się coś naprawdę ważnego.
Odebrałam od razu i po pierwszych jej słowach usiadłam na łóżku, nie wierząc w to, co słyszę.
Powiedziała, że z mojej działki zniknęło ogrodzenie. Całe. Nie przewrócone, nie uszkodzone, tylko po prostu go nie ma.
Dodała jeszcze, że rano widziała tam poprzednich właścicieli, kręcili się przy granicy, jakby robili coś zupełnie normalnego.
Przez chwilę myślałam, że to jakiś absurdalny żart, ale jej głos był zbyt poważny.
Ta działka była dla mnie czymś więcej niż kawałkiem ziemi. Kupiliśmy ją z mężem kilka lat temu, odkładając każdy grosz.
Miała być miejscem odpoczynku, ciszy, ucieczki od codziennych problemów. Ogrodzenie stawialiśmy sami, w upale, z bólem pleców, ale z poczuciem, że wreszcie coś jest naprawdę nasze.
Zadzwoniłam do poprzednich właścicieli bez większego namysłu. Odbrał mężczyzna, którego głos pamiętałam z rozmów przy podpisywaniu umowy.
Powiedziałam, że zniknęło ogrodzenie i że sąsiadka widziała ich na działce. Odpowiedź była krótka i chłodna. Usłyszałam tylko, że zabrali swoje rzeczy. Jakby ogrodzenie było krzesłem albo starą szafą, a nie częścią działki, którą sprzedali razem z ziemią.
Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Przypomniałam sobie akt notarialny, rozmowy, zapewnienia, że wszystko jest uregulowane.
Przypomniałam sobie ich uśmiechy i słowa, że cieszą się, iż działka trafiła w dobre ręce. A teraz ktoś bez pytania wszedł na nasz teren i zabrał coś, co było nasze, bo uznał, że tak mu wolno.
Pojechałam tam jeszcze tego samego dnia. Stałam na granicy działki i patrzyłam na puste miejsce, gdzie jeszcze tydzień temu było ogrodzenie.
Ziemia była rozkopana, ślady opon wyraźne, jakby ktoś działał w pośpiechu, ale bez strachu. Jakby był przekonany, że nic mu się nie stanie.
Sąsiadka wyszła do mnie, kiwała głową, mówiła, że nie chciała się wtrącać, ale wyglądało to dziwnie. Że rozmawiali głośno, śmiali się, jakby wrócili do siebie. A ja poczułam coś, czego nie spodziewałam się w takiej sytuacji — bezsilność.
Zrozumiałam wtedy, jak łatwo ktoś może przekroczyć cudzą granicę, jeśli uzna, że ma do tego prawo. Jak łatwo słowo „moje” wciąż dla niektórych znaczy więcej niż umowa, podpis, uczciwość.
I jak trudno jest później udowodnić, że to, co oczywiste dla ciebie, dla kogoś innego nie ma żadnej wartości.
Wróciłam do domu zmęczona, nie tyle fizycznie, co emocjonalnie. Mąż powiedział, że będziemy walczyć, że zgłosimy sprawę, że nie można tego tak zostawić. Kiwnęłam głową, ale w środku czułam ciężar. Bo wiedziałam, że to będzie długa droga, pełna nerwów i tłumaczeń.
Wieczorem znów zadzwoniłam do tamtych ludzi. Chciałam jeszcze raz spokojnie porozmawiać. Usłyszałam to samo — że zabrali swoje rzeczy i że nie rozumieją, o co mam pretensje. I wtedy dotarło do mnie, że nie chodzi już o ogrodzenie.
Chodzi o brak granic. O to, że niektórzy ludzie nie potrafią pogodzić się z tym, że coś przestaje być ich. Że ktoś inny ma prawo postawić płot, zaznaczyć teren, powiedzieć „tu się kończy twoje, a zaczyna moje”.
Patrząc dziś na tę działkę, wiem jedno — ogrodzenie da się postawić od nowa. Deski, siatkę, słupki można kupić. Gorzej odbudować poczucie bezpieczeństwa i wiarę w to, że słowo i podpis jeszcze coś znaczą.
Ale tej granicy, którą ktoś wczoraj przekroczył bez wahania, już nigdy nie zapomnę.
