Screen freepik
Poinformowałam męża o zaproszeniu tydzień temu, ale tylko chrząknął i powiedział: „Zobaczymy, jak będę się czuł.”
Znam go już na tyle dobrze, że umiem czytać między wierszami. Nie lubił mojej mamy, a może bardziej nie lubił tego, jak bardzo byłam do niej przywiązana.
Przez ostatnie lata opiekowałam się nią, kiedy chorowała, biegałam między pracą a jej mieszkaniem, a on coraz częściej powtarzał, że „przesadzam”, że „robisz z siebie męczennicę”, jakby troska o własną matkę była jakąś fanaberią.
Mimo to powiedziałam stanowczo: „Idziemy oboje. To jej sześćdziesiąte piąte urodziny.” Zrobił tylko minę i wzruszył ramionami.
Wieczorem, kiedy szykowałam ciasto do zabrania, przeszedł obok i mruknął: „O której to w ogóle ma być? Bo nie zamierzam siedzieć tam pół nocy.”
Przełknęłam tę uwagę, uśmiechnęłam się tak, jakby nic mnie nie ruszało, i odpowiedziałam spokojnie: „Będzie dobrze. To tylko kolacja.” Ale w środku czułam, że ten wieczór może nie być tak spokojny, jak próbuję sobie wmówić.
Do mamy przyjechaliśmy jako jedni z ostatnich. Dom był pełen gości – nie tłum, ale wystarczająco dużo bliskich, żeby unosiło się ciepło, zapach jedzenia i ten specyficzny domowy gwar, który zawsze koił mnie bardziej niż cokolwiek innego.
Mama siedziała przy stole, uśmiechnięta, w swojej ulubionej jasnej bluzce, takiej, którą nosiła tylko na „ważniejsze okazje”.
Kiedy nas zobaczyła, od razu podeszła, przytuliła mnie mocno, a mężowi podała rękę – chłodno, ale uprzejmie. Nigdy nie mieli między sobą ciepłych relacji, ale oboje starali się zachowywać pozory.
Zasiedliśmy do stołu. Brzęk talerzy, stukanie sztućców, drobne rozmowy o pogodzie, o pracy, o tym, że ciocia znów była w sanatorium.
Wszystko płynęło normalnie, zwyczajnie, aż do tamtej chwili, która przecięła atmosferę jak zimny przeciąg.
Mama nalała sobie odrobinę kompotu, spojrzała na wszystkich i powiedziała tonem spokojnym, ale takim, w którym czuło się mocną decyzję: „Dobrze, że zostawiłam Annie mieszkanie, bo inaczej ona i jej mąż mieszkaliby na ulicy.”
Cisza spadła na stół jak ciężki koc. Słyszałam, jak mąż przestaje oddychać. Dosłownie. Patrzył na moją mamę tak, jakby nie dosłyszał, a jednocześnie jakby nagle ktoś wylał mu zimną wodę za kołnierz.
Poczułam jego spojrzenie na sobie – ostre, pełne pytania, pretensji, może nawet wściekłości. Nie od razu uniosłam głowę, bo wiedziałam, że jeśli to zrobię, zobaczę w jego oczach coś, czego bardzo nie chciałam widzieć.
„Co… co ty mówisz?” – wydukał po chwili. Mama spojrzała na niego łagodnie, ale z tą stanowczością, której nie da się pomylić z niczym innym. „Mieszkanie jest Ani. Zawsze było. Chcę mieć pewność, że ma gdzie żyć. Że nie będzie zależna od nikogo.”
Te słowa były jak granat wrzucony w środek pokoju. Niby spokojne, niby logiczne – a jednak pełne ukrytego znaczenia. Ja zamarłam. Mąż odsunął się trochę od stołu, splótł ręce, a twarz stała się napięta. „A niby kto tu miałby wylądować na ulicy?” – syknął półgłosem, tak żeby tylko najbliżsi usłyszeli.
Mama uniosła brwi. „Nie wiem, synku. Ale słyszałam, jak ostatnio mówiłeś Annie, że nie musisz martwić się o wynajem, bo przecież mieszkanie po mnie będzie wspólne. A ja nie chciałam takich rozmów za moimi plecami.”
Poczułam, jak robi mi się gorąco. Bo rzeczywiście była taka rozmowa – rzucił ją półżartem, półserio, ale ja nie zwróciłam uwagi.
Pomyślałam wtedy, że przesadza, że to taka jego maniera „planowania przyszłości”. Teraz wszystko nabierało innego koloru.
„Mamo…” – zaczęłam cicho, ale mama tylko położyła mi rękę na dłoni. „Kochanie, ty nigdy nie prosiłaś o nic. To ja chciałam, żebyś miała pewność, że zawsze będziesz miała swój dom.”
Wtedy mąż wstał. Krzesło zaskrzypiało głośno, aż część gości spojrzała w jego stronę. „Świetnie. Po prostu świetnie. Nawet nie wiedziałem, że teraz wszystko ustala się za moimi plecami.” Odwrócił się i wyszedł do przedpokoju, jakby musiał przewietrzyć myśli.
Ale wszyscy już wiedzieli, że to nie tylko o mieszkanie chodzi, tylko o dumę, o ego, o to, że coś wymknęło mu się spod kontroli.
Nie pobiegłam za nim. Po raz pierwszy od lat nie miałam potrzeby tłumaczyć się ani go uspokajać. Siedziałam z mamą i gośćmi, słuchałam, jak atmosfera powoli wraca na swoje miejsce, jak rozmowy toczą się dalej, choć nie tak beztrosko. Mama ścisnęła moją dłoń.
„Nie martw się. To była dobra decyzja” – powiedziała cicho.
Wróciliśmy do domu późnym wieczorem. W samochodzie było cicho, a on patrzył przez okno, jakby świat za szybą miał mu podpowiedzieć, co teraz myśleć.
Kiedy wreszcie zatrzymał auto, powiedział tylko: „Mogłaś mi powiedzieć wcześniej.” Ale nie było w tym prawdziwego żalu – raczej bezsilność.
Spojrzałam na niego spokojnie. „To mama zdecydowała. Ja niczego nie żądałam.” Pokiwał głową, ale widziałam, że wciąż to przegryza. I może jeszcze długo będzie.
A ja, po raz pierwszy od dawna, poczułam coś w rodzaju ulgi. Nie z powodu mieszkania. Z powodu tego, że ktoś – moja mama – zobaczył mnie naprawdę. I postawił granicę tam, gdzie ja nie miałam odwagi.
Tego wieczoru zrozumiałam, że czasem jedno zdanie powiedziane przy rodzinnym stole potrafi odsłonić prawdę skrywaną latami. I że czasem musi zaboleć, żeby wreszcie uzdrowić.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, gdy zadzwoniła do mnie córka. Jej głos brzmiał radośnie, podekscytowanie…
Myślałam, że urodziny męża będą po prostu kolejną rodzinną okazją, żeby się spotkać, posiedzieć razem,…
Od samego początku wiedziałam, że wchodzę w niełatwy układ. Nie dlatego, że mój mąż był…
Nigdy nie uważałam się za zazdrosną kobietę. Zawsze powtarzałam sobie, że zaufanie to fundament małżeństwa,…
Nigdy nie myślałem o tym, kto dostanie mieszkanie moich rodziców. Przez długie lata nawet nie…
Nigdy nie planowałam mieszkać na dworcu. A właśnie tak czasem czuję się we własnym mieszkaniu…