Wczoraj późnym popołudniem wróciłam do domu bardziej zmęczona niż zwykle. Był ciężki dzień w pracy, dużo obowiązków, telefonów, papierów, a do tego wciąż krążące w powietrzu emocje przed ślubem, który miał się odbyć już za niespełna trzy miesiące.
W głowie miałam tysiąc planów: lista gości, wybór kwiatów, menu, poprawki sukni, rozmowa z fotografem, a nawet to, czy dam radę zmieścić to wszystko w jednym weekendzie.
Weszłam do mieszkania i od razu poczułam ten znajomy, lekko słodkawy zapach herbaty z malinami, który mama parzyła zawsze wtedy, kiedy coś ją niepokoiło. Nie musiała nic mówić — widziałam po jej oczach, że coś jest nie tak.
Usiadła przy stole, trzymając w dłoniach kubek, jakby próbowała ogrzać nim dłonie, choć w domu było ciepło.
Wzrok miała spuszczony, a na czole pojawiła się ta charakterystyczna bruzda, którą pamiętałam jeszcze z dzieciństwa — zawsze oznaczała jedno: mama walczy sama ze sobą, zastanawia się, jak coś powiedzieć, żeby mnie nie zranić.
— Mamo, co się stało? — zapytałam, stawiając torebkę na krześle.
Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili. A właściwie nie odpowiedziała — zaczęła ostrożnie krążyć wokół tematu.
— Córciu… ja wiem, że ty go kochasz. Widzę, jak ci na nim zależy. Widzę, że jesteś przy nim spokojniejsza, że on cię słucha, że macie plany… Ale ja muszę ci coś powiedzieć. Coś, co… — przerwała, bo głos jej zadrżał — coś, co nie daje mi spokoju od wczoraj.
Poczułam, jak żołądek zaciska mi się w twardy supeł.
— Mamo, powiedz. Cokolwiek to jest, poradzimy sobie.
Podniosła na mnie wzrok. Był w nim strach, smutek i taka bezradność, jakby nagle znów była młodą, zagubioną dziewczyną, a nie moją silną, zawsze opanowaną matką.
— Podsłuchałam wczoraj rozmowę twojego narzeczonego — powiedziała w końcu. — Niechcący. Naprawdę nie chciałam. On myślał, że już wyszłam, ale wróciłam po klucze.
Gdy przechodziłam obok kuchni, usłyszałam, jak mówi przez telefon. I córciu… to, co usłyszałam… — zaciągnęła powietrze drżącymi ustami — to nie było nic dobrego.
Patrzyłam na nią, jakby świat na chwilę wyhamował.
— Co powiedział? — zapytałam całkowicie spokojnym głosem, choć w środku czułam, że to będzie coś, co może zmienić wszystko.
Mama ciężko opadła na krzesło.
— Powiedział, że… „rozwiezie się z tobą, jak tylko przepiszesz mieszkanie na niego”.
Poczułam, jak coś zimnego spływa mi po plecach. Najpierw zaprzeczenie, potem złość, potem niedowierzanie, a na końcu — coś, co bolało najbardziej — podejrzenie, że to może być prawda.
— Mamo… — zaczęłam, ale nie miałam pojęcia, co powiedzieć dalej.
Ona jednak uniosła dłoń.
— Ja wiem, że możesz myśleć, że ja coś źle usłyszałam. Że może wyjęłam to z kontekstu. Że może chodziło o kogoś innego. Ale ja nigdy
w życiu nie życzyłam ci źle. I wolałabym odciąć sobie język, niż powiedzieć ci coś, co mogłoby cię zranić bez powodu.
Zamilkła. Ja też. Przez kilka minut siedziałyśmy w ciszy, która brzmiała głośniej niż jakiekolwiek słowa.
Kiedy w końcu się odezwałam, mój głos drżał bardziej, niż chciałam.
— A może… może to była jakaś głupia żartobliwa rozmowa? On czasem mówi tak ironicznie, że trudno wyczuć, czy żartuje…
Mama pokręciła głową.
— To nie brzmiało jak żart. On mówił poważnie. Miał taki głos… zimny. Jakby planował. Jakby wszystko było już ustalone.
Zrobiło mi się słabo. Oparłam łokcie na stole i zakryłam twarz dłońmi. W tamtej chwili miałam ochotę uciec, nie słyszeć tego, co
usłyszałam, wrócić do tamtego dnia, kiedy mój narzeczony klęknął przede mną z pierścionkiem, i znów wierzyć, że to najpiękniejsza
chwila mojego życia.
Mama położyła rękę na mojej dłoni.
— Córciu… ja nie mówię ci, żebyś od razu go zostawiła. Ja nie mówię ci, że masz zerwać ślub. Ale proszę cię — sprawdź, porozmawiaj, dowiedz się. I przede wszystkim: nie przepisuj nic na niego. Nic. Ani centymetra.
Patrzyłam na nią przez łzy.
— Myślisz… że on mógłby być ze mną dla mieszkania?
— Myślę — odpowiedziała bardzo spokojnie — że są na świecie ludzie, którzy potrafią czarować, być mili, troskliwi, kochający… ale tylko dopóki czegoś potrzebują.
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, analizowałam wszystko: jego słowa, gesty, sytuacje, w których zachowywał się inaczej, niż powinien.
Nagle zaczęłam przypominać sobie drobiazgi, które dotąd ignorowałam: jak często pytał, czy nie chciałabym „uprościć sobie życia” i przepisać mieszkanie, żeby „było jasne, kto po ślubie czym zarządza”; jak dziwnie reagował, kiedy mówiłam, że mama zawsze jest mile widziana; jak unikał podejmowania większych wydatków, ale jednocześnie chętnie planował urlopy na mój koszt.
Z każdą godziną rosła we mnie mieszanka strachu, złości i smutku.
A dziś rano zdecydowałam, że muszę porozmawiać z nim wprost.
Kiedy przyszedł, usiadłam naprzeciwko niego, patrząc mu prosto w oczy. Nie chciałam krzyczeć, nie chciałam oskarżać — chciałam usłyszeć prawdę.
— Muszę cię o coś zapytać — zaczęłam. — Wczoraj rozmawiałeś z kimś przez telefon. O mnie. O mieszkaniu. I o… rozwodzie.
Zamarł. Widziałam to wyraźnie. Najpierw lekko rozchylił usta, potem zmrużył oczy, jakby próbował w sekundę wymyślić, co powiedzieć.
— Kto ci to powiedział? — spytał ostro.
— To nie ma znaczenia — odpowiedziałam. — Chcę wiedzieć, dlaczego mówiłeś, że się ze mną rozwiedziesz, jeśli przepiszę mieszkanie na ciebie. I dlaczego w ogóle o tym rozmawiałeś.
Zaczął się tłumaczyć. Jak zawsze, kiedy robił coś nie tak.
— To był żart! Rozumiesz? Żart! Może nie najlepszy, ale przecież dobrze wiesz, jak czasem gadam z kumplami… To było głupie, wycięte z kontekstu, mogę ci wyjaśnić…
Tym razem jednak go nie przerwałam. Pozwoliłam mu mówić, plątać się, powtarzać to samo, unikać spojrzenia. Widziałam, że się boi. Ale
nie widziałam w nim ani krzty żalu. Tylko strach przed konsekwencjami.
— Dlaczego w ogóle rozmawiałeś o moim mieszkaniu z kimś obcym? — spytałam w końcu.
Zacisnął usta.
— Bo… bo myślałem, że tak będzie uczciwie, jak po ślubie…
— Uczciwie dla kogo? — zapytałam cicho.
Nie odpowiedział.
A ja w tamtym momencie wiedziałam już wszystko.
Gdy wyszedł, zamknęłam drzwi i opadłam na podłogę, płacząc tak, jakby całe ostatnie lata ważyły na moich barkach. Ale w tym wszystkim była też jedna nowa rzecz: ulga. Ogromna ulga, że zobaczyłam prawdę przed, a nie po.
Wieczorem usiadłam z mamą przy stole i powiedziałam:
— Dziękuję, że mi to powiedziałaś. I dziękuję, że mnie uratowałaś.
Mama tylko objęła mnie ramieniem i wyszeptała:
— Córciu… prawdziwa miłość nigdy nie zaczyna się od interesu.
A ja pierwszy raz od dawna poczułam, że choć boli — to idę w dobrą stronę.
