Mam sześćdziesiąt pięć lat. Kiedy to mówię, ludzie zwykle się uśmiechają, mówiąc: „Eee tam, jeszcze młoda kobieta z ciebie”.
Ale wewnątrz czuję każdy przeżyty rok, każde zmęczenie i samotność, która chyba boli bardziej niż jakakolwiek choroba.
Po śmierci męża długo żyłam tak, jakby mnie samej już nie było — tylko przyzwyczajenie do wstawania, gotowania śniadania, podlewania kwiatów i czekania, aż dzień wreszcie się skończy.
Dzieci miały swoje rodziny, swoje problemy, swoje dzieci. Dzwoniły rzadko, przyjeżdżały jeszcze rzadziej.
Nie narzekałam — myślałam, że tak po prostu ma być. Ale z biegiem lat cisza w mieszkaniu stała się gorsza niż jakiekolwiek zmęczenie.

Któregoś letniego dnia poznałam jego. Zupełnie przypadkiem — na przystanku autobusowym, w upał. Mężczyzna, który ustąpił mi miejsca, kiedy zrobiło mi się słabo.
Nazywał się Stanisław, był o trzy lata starszy, dawny inżynier, od dawna rozwiedziony.
Zaczęliśmy rozmawiać — najpierw o pogodzie, potem o życiu, o dzieciach, o starości, która wydaje się nikomu niepotrzebna.
I nagle okazało się, że mamy o czym milczeć razem. Tak, właśnie milczeć — spokojnie, bez pretensji i bez cienia przeszłości.
Potem były spacery po parku, kawa na ławce, wspólne zakupy. I pewnego dnia powiedział:
— Zofia, nie jesteśmy już dziećmi. Po co odkładać życie na później? Może spróbujmy razem?

Wtedy się zawahałam. Ślub? W moim wieku? Wydawało mi się to trochę śmieszne.
Ale kiedy wróciłam do domu i zobaczyłam pusty stół oraz starą filiżankę naprzeciwko siebie, zrozumiałam — dla kogo ja wciąż gram ten teatr samotności?
Decyzja dojrzewała długo. W końcu pewnego wieczoru zadzwoniłam do dzieci.
— Antoni, Agnieszka, — powiedziałam — chciałabym wam coś powiedzieć. Poznałam mężczyznę. Postanowiliśmy się pobrać.
W słuchawce zapadła cisza. Potem syn zapytał ostro:
— Mamo, ty żartujesz? W tym wieku? Wiesz w ogóle, co robisz?
A córka dodała ciszej, ale jeszcze boleśniej:
— Nie mamy nic przeciwko temu, że masz przyjaciela, ale po co ślub? To wygląda dziwnie.
Tamtej nocy płakałam. Nie dlatego, że mnie nie zrozumieli — wiedziałam, że tak będzie. Ale dlatego, że chciałam tylko odrobiny radości, a dostałam w zamian wstyd, jakbym zrobiła coś złego.
Ślub był skromny. Bez restauracji, bez hałasu. Tylko urząd, dwoje świadków i kilka kwiatów.
Miałam jednak nadzieję, że dzieci przyjdą, choćby tylko popatrzeć, uśmiechnąć się. Ale nikogo nie było. Tylko pustka przy drzwiach i milczący telefon.
— Nie martw się — powiedział Stanisław, widząc moje oczy. — Jeszcze nie raz powitamy wspólny świt.
I miał rację. Bo po ślubie życie jakby wróciło. Piliśmy razem poranną kawę, chodziliśmy na targ, sprzeczaliśmy się o drobiazgi, godziliśmy się, oglądaliśmy stare filmy. Znowu się śmiałam — tak, jak nie śmiałam się od lat.
Ale z czasem zaczęły się szepty — sąsiedzi, znajomi, nawet dzieci.
— Pewnie chodzi o mieszkanie — mówili jedni.
— Jemu chyba potrzebna opieka — mówili drudzy.
A dzieci oddaliły się jeszcze bardziej. Syn przestał przyjeżdżać zupełnie, a córka odpisuje krótko: „Mamy dużo spraw, mamo”.
Pewnego dnia nie wytrzymałam i napisałam do niej wiadomość:
„Wiesz, że was kocham. Ale ja też jestem człowiekiem. Chciałabym, żeby ktoś na mnie czekał. Choć raz powiedział: ‘Dzień dobry’. To nie zdrada twojego ojca. To tylko moje prawo, żeby żyć, póki żyję”.
Nie odpisała. Tylko zobaczyłam, że przeczytała.
Czasem siedzę na balkonie, patrzę na zachód słońca i myślę: może oni mają rację? Może naprawdę w moim wieku nie wypada wychodzić za mąż? Ale wtedy Stanisław wychodzi z kuchni, przynosi herbatę i mówi:
— Znowu się zamyśliłaś. A ja upiekłem ciasto — twoje ulubione, z jabłkami.
I uśmiecham się. Bo właśnie w tej chwili rozumiem: tak, postąpiłam dobrze. Bo szczęścia nie mierzy się latami. Nie liczy się tego, co powiedzą inni. Albo je czujesz, albo nie.
I jeśli kiedyś dzieci zrozumieją, że mama nikogo nie zdradziła — tylko zmęczyła się byciem samą — wybaczę im wszystko. Bo miłość
matki nie ma granic.
Ale teraz chcę po prostu żyć. Oddychać. Śmiać się. Trzymać kogoś za rękę.
Bo w wieku sześćdziesięciu pięciu lat w końcu pozwoliłam sobie być żywą.
I nie ma w tym niczego wstydliwego.