Od miesięcy czekałam na ten wyjazd. Nie dlatego, że góry są magiczne albo że Nowy Rok zmienia wszystko jednym ruchem zegara.
Czekałam, bo miał to być nasz czas. Po raz pierwszy od dawna tylko my — bez telefonów od jego mamy, bez „wpadniemy na chwilę”, która kończy się całym dniem, bez poczucia, że w naszym małżeństwie zawsze jest ktoś trzeci.
Planowaliśmy ten wyjazd razem. Wieczorami, przy herbacie, kiedy dom wreszcie cichł. Rozmawialiśmy o małym pensjonacie, o spacerach po śniegu, o tym, że wreszcie się wyśpimy.
— Zasłużyliśmy na to — powiedziałam wtedy.
— Tak, tylko my — odpowiedział i nawet się uśmiechnął.

Dlatego kiedy kilka dni temu wrócił z pracy i mimochodem rzucił, że „będzie trochę głośniej, bo rodzice też jadą”, najpierw pomyślałam, że źle usłyszałam.
— Jak to „też jadą”? — zapytałam.
— No normalnie. Zaprosiłem ich — odpowiedział spokojnie, jakby mówił o pogodzie. — Przecież to Nowy Rok.
Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi spod nóg dywan.
— Ale my mieliśmy jechać sami — powiedziałam. — Rozmawialiśmy o tym.
Westchnął, jakby to była moja wina, że w ogóle poruszam ten temat.
— Nie porzucę swoich rodziców. Oni mnie wychowali. Gdzie ja bez nich? — powiedział. — Ty też powinnaś to zrozumieć.
Zrozumieć. To słowo słyszałam w naszym małżeństwie częściej niż „kocham”. Zrozumieć, że mama musi przyjechać. Zrozumieć, że tata potrzebuje pomocy. Zrozumieć, że oni są starsi, ważniejsi, pierwsi.
— A ja? — zapytałam cicho. — Gdzie w tym wszystkim jestem ja?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Przecież jedziesz z nami — odpowiedział. — O co ci chodzi?
Właśnie o to. Zawsze „z nami”. Nigdy „ze mną”.
Od początku naszego małżeństwa jego rodzina była obecna we wszystkim. W decyzjach, w planach, w naszym mieszkaniu. Kiedy kupowaliśmy
meble, jego mama musiała je zobaczyć.
Kiedy wybieraliśmy termin urlopu, ojciec miał zdanie. Nawet wtedy, gdy się kłóciliśmy, on potrafił zadzwonić do matki i po chwili słyszałam jej głos w słuchawce:
— Synku, nie denerwuj się, ona musi się jeszcze nauczyć, jak wygląda rodzina.
Próbowałam. Naprawdę próbowałam być wyrozumiała. Tłumaczyłam sobie, że to normalne, że jest blisko z rodzicami. Że kiedyś to się zmieni. Że z czasem zaczniemy żyć po swojemu.
Ale czas mijał, a ja coraz częściej czułam się jak gość w cudzym życiu.
— To tylko kilka dni — powiedział tego wieczoru, kiedy próbowałam jeszcze raz. — Mama się ucieszy. Tata też.
— A ja? — zapytałam znowu.
— Ty zawsze wszystko komplikujesz — uciął.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym, jak wiele razy odkładałam siebie „na później”. Jak wiele świąt, urlopów i weekendów spędziliśmy według czyjegoś scenariusza.
Przypomniałam sobie zeszłoroczny Sylwester, kiedy jego mama postanowiła, że nie wyjdziemy z domu, bo „lepiej siedzieć razem”.
Pamiętałam, jak stałam w kuchni, nalewając barszcz, a on siedział z ojcem przed telewizorem, śmiejąc się, jakby to było ich święto.
Rano powiedziałam spokojnie:
— Nie chcę jechać.
Zatrzymał się w pół kroku.
— Co?
— Nie chcę jechać na ten wyjazd — powtórzyłam. — Nie na takich zasadach.
Popatrzył na mnie tak, jakby pierwszy raz mnie widział.
— Przesadzasz. To moja rodzina.
— A ja kim jestem? — zapytałam. — Też rodziną? Czy tylko dodatkiem?
— Zawsze robisz problemy — odpowiedział. — Moja mama miałaby rację, mówiąc, że jesteś niewdzięczna.
To zabolało najbardziej. Bo w jednej chwili zrozumiałam, że w jego oczach zawsze będę tą drugą. Tą, która „powinna zrozumieć”. Tą,
która ma się dopasować.
Kilka godzin później zadzwoniła jego mama.
— Słyszałam, że nie chcesz jechać — powiedziała lodowatym tonem. — Rodzina to obowiązek. Kiedyś to zrozumiesz.
— Ja już rozumiem — odpowiedziałam. — Tylko szkoda, że nikt nie rozumie mnie.
Zapadła cisza.
— Synu, słyszysz, jak ona do mnie mówi? — odezwała się po chwili, ewidentnie do niego.
Stał obok, milczący. Nie powiedział ani słowa. I wtedy coś we mnie pękło ostatecznie.
— Jedźcie — powiedziałam spokojnie, kiedy rozmowa się skończyła. — Jedźcie razem. Ja zostanę.
— Robisz sceny — rzucił.
— Nie — odpowiedziałam. — Po raz pierwszy w życiu nie robię.
Nowy Rok spędziłam sama. Bez fajerwerków, bez toastów, ale też bez napięcia. Usiadłam przy oknie z kubkiem herbaty i poczułam dziwny
spokój. Smutek był, oczywiście. Ale był też ktoś nowy — ja. Ta, która wreszcie przestała udawać, że wszystko jest w porządku.
Wrócił po kilku dniach. Opalony, zmęczony, zirytowany.
— Mama pytała, dlaczego nie pojechałaś — powiedział.
— A ty co jej odpowiedziałeś? — zapytałam.
Wzruszył ramionami. — Że jesteś trudna.
Uśmiechnęłam się.
— Może. Ale przynajmniej jestem prawdziwa.
Nie wiem, co będzie dalej. Wiem tylko, że nie chcę już życia, w którym zawsze jestem na końcu listy. Miłość to nie jest wieczne
„zrozum”. To wybór. A ja po raz pierwszy wybrałam siebie.