Mówi się, że często powtarzamy losy naszych matek, nawet jeśli przysięgamy, że nigdy nie postąpimy tak samo. Długo wierzyłam, że to nie dotyczy mnie.
Że moje życie będzie inne, że nauczyłam się na jej błędach. Ale dzisiaj, kiedy siedzę w kuchni z zimną filiżanką herbaty i w milczeniu patrzę przez okno, łapię się na myśli, że być może stoję tam, gdzie kiedyś stała ona.
Moja mama przeżyła całe życie z tatą, który ją ciągle zdradzał. Nie w sposób jawny i publiczny — cicho, dyskretnie, „żeby nikt nie wiedział”. Ale mama wiedziała. Zawsze wiedziała. I nigdy nie odeszła.
Pamiętam, jak w dzieciństwie budziłam się w środku nocy i słyszałam, jak płacze w kuchni. Potem wycierała oczy, stawiała czajnik i mówiła mi: „Śpij, córeczko, wszystko jest w porządku”. A ja wierzyłam. Wierzyłam, bo chciałam, żeby jej było dobrze.
A teraz jestem dorosłą kobietą, mam własną rodzinę. I wszystko się powtarza.
Jesteśmy z Andriejem razem już dziewięć lat. Kiedy braliśmy ślub, byłam pewna, że znalazłam swoją drugą połówkę. Był uważny, troskliwy, spokojny.
Śmialiśmy się, marzyliśmy o dzieciach, podróżach, wspólnej starości. Byłam pewna, że nie spotka nas to, co widziałam w dzieciństwie.
Ale około pół roku temu zaczęłam czuć, że coś jest nie tak. Coraz częściej zostawał po pracy, coraz częściej milczał. Teraz zawsze ma przy sobie telefon, zabiera go nawet do łazienki. Nie chciałam w to wierzyć — bo tak zaczynał się koszmar mojego dzieciństwa.
Pewnego wieczoru nie wytrzymałam. Kiedy zasnął, wzięłam jego telefon. I zobaczyłam. Wiadomości. „Jesteś niesamowita”, „Tęsknię”,
„Gdybyś tylko była przy mnie”.
Świat jakby się wtedy zatrzymał. Siedziałam na skraju łóżka, patrzyłam na niego i nie mogłam zrozumieć, jak człowiek, którego kochałam z całej siły, mógł stać się dla mnie obcy.
Rano obudził się, zobaczył, że siedzę w ciszy, i zapytał:
— Coś się stało?
Powiedziałam tylko:
— Wiem wszystko.
Długo milczał. Potem tylko wyszeptał:
— Przepraszam. Nie chciałem.
Jak to „nie chciałem”? Patrzyłam na niego i widziałam człowieka, którego już nie rozpoznawałam.
Tego samego dnia pojechałam do mamy. Spotkała mnie w progu, jakby już wszystko rozumiała. Usiedliśmy przy stole i opowiedziałam jej wszystko.
Milczała. Potem powiedziała:
— I co zamierzasz zrobić?
Wzruszyłam ramionami.
— Nie wiem. Przecież nie odeszłaś od taty. I jakoś żyjesz.
Mama westchnęła.
— Wtedy myślałam, że postępuję słusznie. Ale teraz, kiedy patrzę wstecz, nie wiem. Zachowałam rodzinę, ale straciłam siebie.
Te słowa przeszyły mnie na wylot. Nigdy wcześniej tego nie powiedziała. I po raz pierwszy zrozumiałam, że jej milczenie nie wynikało z mądrości, ale z bólu.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. W głowie kołatało mi się tylko jedno zdanie: „Straciła siebie”. Zaczęłam się zastanawiać – kim stałam się u jego boku? Kobietą, która boi się utraty miłości? Czy kobietą, która już dawno żyje bez niej?
Następnego dnia zadzwonił. Jego głos drżał. Powiedział, że żałuje, że to była pomyłka, że „to nic poważnego”. Słuchałam i milczałam.
Bo mama też kiedyś to słyszała. Te same słowa. I została.
A ja nie wiem, czy dam radę.
Wieczorem stałam przed lustrem i patrzyłam na siebie – trochę zmęczoną, ale wciąż młodą. I pomyślałam: może to ten moment, kiedy trzeba się zatrzymać i wybrać siebie, a nie rodzinne „zasady”, nie cień cierpliwości mamy.
Nie wiem, co będzie dalej. Może spróbujemy uratować nasz związek. A może się rozstaniemy. Ale jedno wiem na pewno — nie chcę już powtarzać cudzego bólu.
Bo w naszej rodzinie nie przyjmuje się rozstań. Ale może nadszedł czas, aby zaakceptować coś innego — że czasami trzeba odejść, aby nie stracić siebie.