Teściowa już od rana była dziwnie cicha. To samo w sobie powinno mnie było zaniepokoić, bo zazwyczaj w Wigilię mówiła więcej niż wszyscy razem wzięci.
Tym razem krzątała się po kuchni bez komentarzy, tylko czasem ciężko wzdychała, jakby każdy oddech sprawiał jej trudność.
Stół był nakryty jak zawsze – biały obrus, talerze „na specjalne okazje”, opłatek ułożony równo przy świecy.
Z zewnątrz wszystko wyglądało idealnie. Tak jak nasze rodzinne zdjęcia, które potem wrzucamy do internetu.
Usiedliśmy. Mąż obok mnie, naprzeciwko teściowie. Karp, barszcz, pierogi. Zaczęło się od zwykłych zdań:
— Jak wam minął rok?
— Pracy dużo, ale jakoś dajemy radę.
— Zdrowie najważniejsze.
Teściowa milczała coraz dłużej. W końcu odłożyła łyżkę, spojrzała na nas wszystkich i powiedziała spokojnie, niemal uroczyście:
— To pewnie moja ostatnia Wigilia.
Zapadła cisza, taka gęsta, że aż zabolały mnie uszy. Mąż odchrząknął.
— Mamo, nie mów tak. Co roku to samo.
— Lekarze nie dają mi złudzeń — ciągnęła, nie patrząc na nikogo konkretnego. — A z tą moją emeryturą… ledwo starcza na leki. Nie
wiem, jak ja dożyję wiosny.
Poczułam, jak we mnie coś pęka. Nie dlatego, że nie było mi jej żal. Było. Ale dlatego, że słyszałam te słowa już tyle razy, że
mogłabym je recytować z pamięci. Co roku inna okazja, co roku to samo napięcie, to samo granie na emocjach.
— Co roku tak mówicie — wyrwało mi się, zanim zdążyłam się powstrzymać. — A wszystko pozostaje bez zmian. Jeśli coś wam jest
potrzebne, możecie po prostu powiedzieć, zamiast wymyślać.
Teściowa spojrzała na mnie tak, jakby właśnie ktoś ją uderzył.
— Wymyślać? — powtórzyła cicho. — Czyli według ciebie ja kłamię?
Mąż spojrzał na mnie ostrzegawczo.
— Może nie teraz — szepnął.
— Właśnie teraz — odpowiedziałam równie cicho. — Bo zawsze „nie teraz”.
Teść odsunął talerz.
— Zawsze chodzi tylko o pieniądze — mruknął. — A przecież my nie prosimy.
— Nie prosicie wprost — powiedziałam. — Ale każdy wie, o co chodzi.
Teściowa zaczęła płakać. Łzy spływały jej po policzkach, a ja nagle poczułam się jak potwór. Ale jednocześnie przyszła mi do głowy
myśl, której nie mogłam już od siebie odgonić: dlaczego w tej rodzinie wszystko musi być wypowiadane półsłówkami, dramatem, chorobą i
strachem przed śmiercią?
— Przez całe życie odkładałam dla was — mówiła, pociągając nosem. — A teraz zostałam sama z niczym.
— Nie jesteś sama — odezwał się mąż. — Przecież jesteśmy.
— Jesteście, ale macie swoje życie — odpowiedziała. — A ja? Ja już nic nie mam.
Te słowa zawisły nad stołem jak wyrok. Przypomniałam sobie wszystkie wcześniejsze święta, wszystkie rozmowy o tym, że „trzeba by
pomóc”, „może dorzucicie się do rachunków”, „a może by tak nowa pralka”. Nigdy wprost. Zawsze między barszczem a kompotem.
— Mamo — powiedział mąż zmęczonym głosem — jeśli potrzebujesz pomocy, powiedz konkretnie.
— Nie chcę być ciężarem — odpowiedziała natychmiast.
— Ale właśnie tym się to staje — powiedziałam spokojniej niż chwilę wcześniej. — Tym napięciem, tym strachem, że jeśli nie domyślimy
się sami, to będziemy tymi złymi.
Teść wstał od stołu.
— Zawsze to samo — rzucił. — Święta i awantura.
Zrobiło mi się zimno. Zrozumiałam, że to nie jest tylko rozmowa o pieniądzach. To rozmowa o kontroli, o poczuciu winy, o tym, kto komu ile jest winien za całe życie.
Teściowa przez lata była „tą, która się poświęciła”. Teraz oczekiwała zapłaty, tylko że nikt nie ustalił zasad.
— Ja już nie chcę tak — powiedziałam nagle. — Nie chcę świąt, po których wracam do domu z poczuciem, że znowu czegoś nie zrobiłam, nie dałam, nie odczytałam.
Mąż spojrzał na mnie zaskoczony.
— O czym ty mówisz?
— O tym, że możemy pomóc — odpowiedziałam. — Ale normalnie. Bez szantażu emocjonalnego, bez mówienia o śmierci przy stole.
Teściowa otarła łzy.
— Czyli uważasz mnie za manipulatorkę?
— Uważam, że wszyscy się tu boimy powiedzieć wprost, czego potrzebujemy — powiedziałam. — I dlatego co roku jest tak samo.
Znów zapadła cisza. Tym razem inna. Mniej teatralna, bardziej zmęczona.
— Potrzebujemy pomocy finansowej — powiedział w końcu teść. — Konkretnej.
Ulga była niemal fizyczna.
— Dobrze — odpowiedział mąż. — Ustalimy to. Ale proszę was… bez takich tekstów.
Teściowa skinęła głową.
— Nie chciałam was zranić.
— My też nie — powiedziałam. I po raz pierwszy tego wieczoru poczułam, że mówię prawdę.
Kiedy wracaliśmy do domu, mąż długo milczał.
— Może miałaś rację — powiedział w końcu. — Ale wybrałaś najgorszy moment.
— A może jedyny, w którym ktoś jeszcze słucha — odpowiedziałam.
Nie wiem, czy następne święta będą inne. Wiem tylko, że idealne rodzinne kolacje często są zbudowane na niewypowiedzianych pretensjach. A czasem jedno zdanie, wypowiedziane za głośno, psuje atmosferę… albo ratuje wszystkich przed kolejnym rokiem udawania.
