Kiedy wyszłam za mąż za Lecha, wiedziałam, że wraz z mężem zyskam również rodzinę. W szczególności teściową.
Początkowo wszystko było w porządku: mieszkała na wsi, rzadko przyjeżdżała do miasta, tylko dzwoniła do córki, interesowała się jej zdrowiem i życiem codziennym.
A ja szczerze się cieszyłam — no cóż, jaka dobra mama, nie narzuca się, nie wtrąca się, nie ingeruje.
Ale wraz z pojawieniem się w mieszkaniu młodszej siostry mojej żony sytuacja stopniowo zaczęła się zmieniać.
Na początku wszystko wyglądało jak zwykła troska. Mama przychodziła do nas raz w tygodniu, mówiła, że przyjechała do miasta w sprawach służbowych, przynosiła ciastka, pytała o życie codzienne.
Ale za każdym razem po jej wizycie w lodówce było jakby przeciąg. Zniknęło masło, kiełbasa została pokrojona, jogurty zniknęły, konserwy — puste puszki na półce.
I nie mogłam zrozumieć: czy to my jemy za dużo, czy coś jest nie tak z przestrzenią.
Pierwsze podejrzenia wyraziła moja mama. Przyszła z wizytą na herbatę i powiedziała:
— Nie zauważyłeś, że po wizytach teściowej w waszym domu jest jak po huraganie? Nie widziałeś, jak wkładała produkty do torby?
Nie chcąc wierzyć w to, co się dzieje, obserwowałem dalszy rozwój wydarzeń. Teściowa przychodziła coraz częściej, nie pytając, czy nam to odpowiada.
Mówiła, że zostanie na pięć minut, a zostawała na godzinę. Zabierała nie tylko produkty spożywcze. Sól, środki czystości, czasem paczkę ryżu, który kupowaliśmy specjalnie do gulaszu.
Żona uśmiechała się niezręcznie, mówiąc, że mama wzięła trochę — ona zawsze pomaga siostrze. Ale z czasem wszystko stało się zbyt oczywiste, żeby nie mówić o tym głośno.
Pewnego razu zastałam ją w kuchni, kiedy chowała do torby kawałek słoniny i słoik naszego domowego dżemu. Ku mojemu zdziwieniu odpowiedziała spokojnie:
— A co w tym takiego? Wy to macie. A moja córka sama wychowuje dziecko. Kto jej pomoże, jeśli nie ja? Milczałam. Ale w środku czułam oburzenie.
Okazało się, że „mamy”, ale nikt nie zapytał, czy możemy się dzielić na stałe. Siostra żony mieszkała osobno, pracowała na pół etatu, a wieczorami często wychodziła.
Okazało się, że „mamy”, ale nikt nie zapytał, czy możemy się tym dzielić na stałe. Siostra żony mieszkała osobno, pracowała na pół etatu, a wieczorami często wychodziła na randki z kimś nowym. A teściowa powtarzała w kółko: „Ona jest sama, nie ma wsparcia, ma dziecko”.
Lech i ja pracowaliśmy od rana do wieczora. Odkładaliśmy pieniądze na remont, kupowaliśmy drogie leki dla mojej mamy, która niedawno przeszła operację.
Każda wizyta teściowej robiła dziurę w naszym budżecie. Ale najgorsze nie było jedzenie. Najgorsze było poczucie, że nasz dom nie jest nasz. Że nie jesteśmy rodziną, a zasobem.
Kilka razy próbowałam wyjaśnić mężowi, że tak nie powinno być. Ale on wszystko łagodził. Mówił, że nie chce kłótni, że mama ma dobre intencje.
I dopiero kiedy głośno policzyłam, ile wyniosła w ciągu ostatniego miesiąca, w końcu zrozumiał skalę problemu.
Postanowiliśmy porozmawiać z nią razem. Zaprosiliśmy ją na kawę. I wyjaśniłam jej tak delikatnie, jak tylko mogłam: „Mamo, nie mamy nic przeciwko pomaganiu, ale my też mamy wydatki.
Chcemy mieć prawo wiedzieć, co znika z naszego domu. Chcemy być uprzedzeni, jeśli ktoś potrzebuje pomocy”.
Teściowa była oburzona. Powiedziała, że jest starszą kobietą i nie sądziła, że dożyje dnia, w którym będą jej wyrzucać każdy kawałek chleba. Żona milczała. Ja też.
Cisza trwała długo. Potem wstała, powiedziała, że więcej nie przyjdzie — żebyśmy się nie martwili — i zatrzasnęła drzwi.
Od tamtej pory minęło już kilka miesięcy. Nie przychodzi do nas. Od czasu do czasu kłócimy się z żoną na ten temat. Ale najciekawsze jest to, że teraz, kiedy spotykamy teściową przypadkowo, patrzy na mnie jak na wroga.
A mnie z jakiegoś powodu nawet to nie boli. Bo wiem: nie powinniśmy być tymi, którzy ciągle muszą dawać i milczeć.
W rodzinie musi być szacunek. A jeśli twoją hojność mylą z obowiązkiem — to już nie jest rodzina. To wykorzystywanie.