Kiedyś myślałam, że największym szczęściem w życiu kobiety jest stworzyć dom, w którym panuje ciepło, bezpieczeństwo i wzajemny szacunek.
Wydawało mi się, że jeśli będę wystarczająco dobra, cierpliwa i wyrozumiała, to los odwdzięczy mi się spokojem.
A dziś siedzę sama przy kuchennym stole, trzymając na kolanach moje małe dziecko, i próbuję zrozumieć, w którym momencie wszystko zaczęło się rozpadać.
Może w chwili, kiedy teściowa po raz pierwszy rzuciła w moją stronę to swoje niby-niewinne: „Synku, jesteś pewien, że dobrze wybrałeś?”
A może wtedy, kiedy mój mąż — mój ukochany, z którym przysięgaliśmy sobie miłość — zaczął patrzeć na mnie jakby przez mgłę, jakby już nie widział we mnie ani partnerki, ani kobiety, którą przecież kiedyś kochał.
Od początku naszego małżeństwa miałam wrażenie, że nie jestem w nim sama. Nie, nie chodzi o inną kobietę. Chodzi o jego matkę.
Kobietę inteligentną, elegancką, pewną siebie… i kompletnie przekonaną, że żadna partnerka jej syna nie będzie wystarczająco dobra.
„Ona jest taka… zwyczajna” — słyszałam kiedyś przez przypadek, gdy rozmawiała przez telefon. „Nie ma ambicji. Nie ma klasy. Ja to sobie inaczej wyobrażałam”.
Udawałam, że nie słyszę. Udawałam wiele rzeczy — dla spokoju. Nie chciałam konfliktów, bo wierzyłam, że rodzina mężczyzny, którego kocham, może stać się także moją rodziną. Ale z czasem czułam coraz częściej, że cokolwiek zrobię, będzie źle. Kupiłam nowe zasłony —
„Przesada, po co wydajesz pieniądze?”. Ugotowałam obiad — „Synku, pamiętasz, jak ja robiłam rosół? No, to jest różnica”.
Nawet kiedy urodziło się nasze dziecko, zamiast radości usłyszałam: „Dobrze, że chłopiec, bo jakby była dziewczynka, to już całkiem by przepadło”.
Mąż na początku próbował mnie bronić, choć nieporadnie. „Mamo, daj spokój”, „Przesadzasz”, „Nie czepiaj się”.
Ale im więcej słyszał, tym bardziej zaczynał wątpić. Widziałam to w jego oczach, w drobnych gestach, w milczeniu, które wypełniało wieczory.
Zaczęłam się z nim rozmieniać — ja wracałam z dzieckiem ze spaceru, on wychodził. Ja próbowałam porozmawiać, on udawał, że jest zmęczony.
Kiedyś zapytałam go wprost: „Czy ty w ogóle jesteś jeszcze ze mną?”. Wzruszył ramionami, jakby nie wiedział, co odpowiedzieć. Później usłyszałam, jak mówi do matki: „Może rzeczywiście do siebie nie pasujemy? Może widziałaś to wcześniej”.
A potem pojawiła się ona. Kobieta „idealna”. Taka, jaką teściowa chyba sobie wymarzyła — elegancka, pewna siebie, uśmiechnięta.
Spotkali się przypadkiem, przynajmniej tak twierdził. A ja w to uwierzyłam, bo bardzo chciałam wierzyć. Nie sądziłam, że mężczyzna, z którym stworzyłam dom, który widział narodziny naszego dziecka, który trzymał mnie za rękę, gdy miałam gorsze dni — potrafiłby tak po prostu odejść.
A jednak odszedł. „Muszę przemyśleć swoje życie” — powiedział, pakując swoje rzeczy do walizki. „Nie mogę ciągle żyć pod presją. Może to nie twoja wina, może po prostu… nie pasujemy”.
Chciałam krzyczeć, że to przestało być nasze małżeństwo w chwili, gdy wtrącała się w nie jego matka. Chciałam powiedzieć, że robię wszystko, żeby było dobrze, że staram się, że kocham go nadal.
Ale on już nie słuchał. „Ona mnie rozumie” — dodał jeszcze, jakby chciał mnie dobić. „Przy niej czuję się sobą”. Więcej nie musiał mówić. Zostałam sama.
Z małym dzieckiem na rękach, z ciszą, która bolała bardziej niż najgorsze słowa, i z pytaniem, które wracało każdej nocy: co zrobiłam nie tak? A teściowa?
Ach, ona była zachwycona. Widziałam jej satysfakcję, gdy odbierała jego telefony, gdy mówiła głośno: „Synku, dobrze zrobiłeś.
Nareszcie będziesz szczęśliwy”. Nawet nie zapytała, czy nam czegoś brakuje. Nie zainteresowała się wnukiem. „Nie będę się wtrącać” — mówiła teraz, kiedy było jej wygodnie.
A jednak coś w tym wszystkim się zmieniło. Może we mnie. Może w sposobie, w jaki patrzę na świat. Przestałam prosić, przestałam się tłumaczyć, przestałam czekać, aż ktoś inny nada sens mojemu życiu.
Każdego ranka patrzę na mojego synka i myślę: jestem dla niego wszystkim, więc muszę być silna. I jestem. Silniejsza, niż kiedykolwiek przypuszczałam.
A teściowa? Niech będzie szczęśliwa, jeśli potrafi. Niech cieszy się, że „uratowała” swojego syna. Czas pokaże, czy naprawdę dała mu szczęście, czy tylko kolejny raz odebrała mu własne życie.
A ja… ja powoli buduję nowe. Bez niej. Bez niego. Ale za to z kimś najważniejszym na świecie — moim dzieckiem, które pewnego dnia zrozumie, że mama nie poddała się tylko dlatego, że ktoś chciał ją złamać.
Bo czasem najgłębsze rany uczą nas, jak kochać siebie. A ja zaczynam dopiero uczyć się tego od nowa.
