Synowa zostawiła nam wnuki i wyjechała z synem na wakacje. A nam ani razu nie zaproponowano.
Tego lata z mężem znowu zostaliśmy w domu – tylko my, ogród i wnuki.
Dwóch chłopców, mają energię jak dwie elektrownie atomowe. A ja mam już sześćdziesiąt lat. Adam jest trochę starszy.
Nie narzekamy, kochamy naszych wnuków. Wychowaliśmy ich jak kiedyś swoje dzieci.
Wstawaliśmy w nocy, kiedy chorowali, karmiliśmy ich łyżeczką, wiedzieliśmy, kto na co ma alergię i co kto lubi — jeden je tylko kaszę gryczaną, drugi tylko makaron i broń Boże, żeby nie pomylić.
Znów staliśmy się młodymi rodzicami — tylko z ciałami starych ludzi. I myśleliśmy, że to tymczasowe. Że to tylko „pomoc”.
Że zaraz zabiorą dzieci – i my też trochę odpoczniemy. Ale wyszło inaczej.
Pewnego wieczoru nasza synowa – Lera – zadzwoniła i powiedziała, że jadą z synem nad morze. Już jutro.
A dzieci zostaną z nami. Nie od razu zrozumiałam, co ma na myśli. Powiedziała to tak łatwo, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Żadnych pytań, żadnych propozycji, żadnych opcji.
Po prostu „jedziemy”. Przełknęłam obrazę. A mąż wyszedł w milczeniu na podwórko zapalić. Zawsze milczy, kiedy jest mu przykro. Nie protestowałam. Bo jak tu protestować?
Można – oczywiście. Ale wtedy stajesz się „złą babcią”. Wtedy jesteś bez serca. Wtedy nie kochasz wnuków. A my kochamy wnuki.
Ale chyba siebie kochamy mniej. Bo kto nas pożałuje? Zostałyśmy z dwójką dzieci na miesiąc. W upale. Bez odpoczynku. Bez weekendów.
Pralka nie nadążała z praniem, lodówka nie nadążała z uzupełnianiem zapasów. Gotowaliśmy, myliśmy, jedliśmy, bawiliśmy się.
Czytałam bajki na dobranoc, chociaż sama nie mogłam zmrużyć oczu. Siergiej zmęczony kosił trawnik, bo mały bał się owadów i krzyczał na każdego robaka.
A syn w tym czasie publikował zdjęcia. Jak leżą z Lierą na plaży, piją koktajle, podpisują „Zasłużyliśmy na to”. I wtedy coś we mnie pękło.
Zasłużyliśmy na coś więcej niż bycie darmowymi nianiami. Zasłużyliśmy przynajmniej na zaproszenie. Chociażby: „Mamo, tato, może chcecie z nami?”
Całe życie oddaliśmy im siebie. I nadal oddajemy. A w zamian – nic. Ani razu nie zabrali nas nad morze, ani w góry. Nigdzie. Nawet na jeden dzień do sanatorium nie zaproponowali.
I to nie dlatego, że nie mają pieniędzy. Syn dobrze zarabia, wiemy o tym. Ale on ma nowe życie. Ma „rodzinę”. A my jesteśmy gdzieś tam, w tle.
Wygodni, dopóki jesteśmy wygodni. Przydatni, dopóki możemy. A kiedy nie będziemy mogli? A kiedy nie będzie siły? Nie wiem. I wiecie, najbardziej boli nie to, że nas nie zabrali.
Ale to, że nawet nie przyszło im to do głowy. Że dla nich to jest normalne. Że nie jesteśmy „ludźmi”, tylko funkcją. Chciałabym powiedzieć: wystarczy.
Ale patrzę w wielkie oczy wnuka, którego kładę spać zamiast jego mamy, i nie mogę. Bo wiem, że jeśli go nie przytulę, zasnie sam, w ciszy. Bez mamy. Bez bajki.
I przytulam go. I znowu wybaczam. Jak zawsze. Ale głęboko w środku z każdym latem coś we mnie pęka. I pewnego dnia… po prostu nie będę już w stanie. Nie będę miała siły. I wtedy, być może, oni zrozumieją. A może nie.