Synowa namawia mojego męża, żeby zarejestrował mieszkanie na nich dwoje, a ja uważam, że ona coś kombinuje, więc na wszelkie sposoby odradzam synowi ten pomysł

Kiedy syn się ożenił, byłam przekonana, że najtrudniejszy etap mam już za sobą. Wychowałam go sama niemal do dorosłości, bo jego ojciec zawsze był bardziej „obok” niż naprawdę obecny.

Myślałam, że teraz przyjdzie spokój. Że będę tą spokojną matką, która nie wtrąca się, nie kontroluje, tylko cieszy się, że dziecko jest szczęśliwe. Bardzo się pomyliłam.

Na początku synowa wydawała się miła. Uprzejma, uśmiechnięta, zawsze mówiła „dzień dobry”, przynosiła ciasto, pytała, czy czegoś nie potrzeba.

Tylko że ten uśmiech był jakby zawsze odrobinę za długi, a pytania zbyt dokładne. „Ile lat państwo tu mieszkają?”, „Na kogo jest mieszkanie?”, „Czy było kiedyś przepisane?”

Wtedy jeszcze nie zwracałam na to uwagi. Myślałam: młoda, ciekawa, chce się odnaleźć w rodzinie.

Mieszkanie, w którym mieszkamy z mężem, kupiliśmy dawno temu. Jeszcze wtedy, gdy wierzyłam, że wszystko można zbudować wspólnie.

Przetrwało więcej niż nasze małżeństwo. Było naszą jedyną prawdziwą stabilnością. Od lat mąż powtarzał, że kiedyś przepisze je na syna. „Bo komu, jak nie jemu” — mówił.

I właśnie wtedy ona zaczęła mówić coraz więcej.

— Wiesz — rzuciła pewnego razu niby mimochodem, gdy siedzieliśmy przy stole — teraz takie czasy, że najlepiej wszystko uregulować
wcześniej. Żeby potem nie było problemów.

Mąż skinął głową.

— No, pewnie.

— A jakby mieszkanie było od razu na nich dwoje? — dodała spokojnie. — Przecież są rodziną. Małżeństwo to wspólnota.

Zamarłam. Spojrzałam na syna. Siedział cicho, patrzył w talerz. Jakby to nie dotyczyło jego życia.

— To nie jest takie proste — powiedziałam ostrożnie. — To nasze mieszkanie.

Synowa uśmiechnęła się.

— Oczywiście. Ja tylko mówię. Bez nacisku.

Ale ten „brak nacisku” wracał coraz częściej. Przy każdej wizycie, przy każdej rozmowie. Zawsze w innym opakowaniu. Raz troska, raz
logika, raz żart.

— No bo przecież gdyby coś się stało… — mówiła.

Albo:

— Teraz wszyscy tak robią.

Zaczęłam mieć wrażenie, że plan jest gotowy, tylko czeka na odpowiedni moment.

Porozmawiałam z mężem w kuchni, wieczorem, gdy syn i synowa już wyszli.

— Ona coś kombinuje — powiedziałam wprost. — Czujesz to?

— Przesadzasz — odpowiedział zmęczonym głosem. — To młoda kobieta, myśli przyszłościowo.

— Przyszłościowo dla kogo? — zapytałam. — Dla nas czy dla siebie?

Machnął ręką.

— Zawsze byłaś podejrzliwa.

Z synem rozmawiało się jeszcze trudniej. Kiedy próbowałam mu wytłumaczyć, że wspólna własność to nie tylko miłość, ale i ryzyko,
ucinał rozmowę.

— Mamo, nie zaczynaj.

— Ja tylko chcę cię chronić.

— Nie potrzebuję ochrony.

A jednak widziałam, że coś w nim pęka. Był rozdarty między nami a nią. Coraz częściej milczał. Coraz rzadziej patrzył mi w oczy.

Pewnego dnia synowa przyszła sama. Usiadła naprzeciwko mnie, bez uśmiechu.

— Musimy porozmawiać — powiedziała. — Mam wrażenie, że mnie pani nie lubi.

— To nieprawda — odpowiedziałam spokojnie. — Ja po prostu nie ufam temu pomysłowi.

— Bo jestem obca — rzuciła. — Bo nie jestem pani córką.

— Bo chodzi o majątek — powiedziałam w końcu. — I o przyszłość mojego syna.

Jej twarz stężała.

— A pani nie wierzy, że będziemy razem do końca życia?

— Wierzę — odpowiedziałam. — Ale wiem też, jak różnie bywa.

Wstała.
— To pani niszczy tę rodzinę — powiedziała cicho. — Przez swoje lęki.

Tego wieczoru syn zadzwonił.

— Po co z nią rozmawiałaś? — zapytał.

— Bo ktoś musi powiedzieć to na głos — odpowiedziałam. — Ty nie mówisz nic.

— Bo mam dość — wybuchł. — Zawsze musisz kontrolować!

Rozłączył się.

Przez kilka dni nie było kontaktu. Potem dowiedziałam się, że mąż pojechał z nimi do notariusza „tylko się dowiedzieć”. Serce mi
zamarło. Poczułam się jak intruz we własnym domu.

— Jeszcze nic nie podpisaliśmy — powiedział mąż, gdy wrócił. — Ale ona ma rację w jednym. Czasy są inne.
— A ja? — zapytałam. — Ja się już nie liczę?

Nie odpowiedział.

Dziś żyjemy jak na bombie z opóźnionym zapłonem. Temat mieszkania wisi w powietrzu. Synowa jest chłodna, uprzejma do granic lodu. Syn unika rozmów.

A ja po raz pierwszy w życiu czuję, że jeśli teraz ustąpię, stracę nie tylko cztery ściany, ale i resztki poczucia bezpieczeństwa.

Może jestem przewrażliwiona. A może po prostu widzę to, czego inni nie chcą zauważyć. Jedno wiem na pewno: miłość nie potrzebuje aktu notarialnego. A presja, nawet ta ubrana w uśmiech, zawsze ma swój cel.

I dlatego, choć wszyscy mówią mi, żebym „odpuściła”, ja nie potrafię. Bo matka, która przestaje się bać o dziecko, przestaje być matką. Nawet jeśli to komuś bardzo nie pasuje.

Nasza sąsiadka bardzo lubi koty, więc są one wszędzie w klatce schodowej i wszyscy milczą, jakby nikomu to nie przeszkadzało. A kiedy próbowałam jej coś powiedzieć, usłyszałam: „Nie lubisz nikogo, nie macie nawet dzieci, a zwierząt tym bardziej”

Mój mąż często wracał do domu i mówił, że każdy może być gospodynią domową, ale tylko nieliczni są w stanie chodzić do pracy: z czasem zmienił zdanie, ponieważ codziennie gotował posiłki i wykonywał wszystkie prace domowe

Podczas gdy ja pracuję na dwa etaty, aby wyremontować dom mojej babci, mój mąż szuka idealnej pracy: nie wiem, co powiedzieć