Kiedy przeszłam na emeryturę, wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej. Spokojne poranki z kawą, książki, kwiaty na balkonie, wyjazdy, które całe życie odkładałam „na później”.
Chciałam wreszcie się zatrzymać, odetchnąć, pożyć dla siebie. Ale, jak się okazało, moje plany zupełnie nie zgadzały się z tym, co mój syn uważał za „normalne życie jego mamy”.
Dla niego emerytura oznaczała jedno — darmową nianię. Pomoc domową, kucharkę, opiekunkę. I tak nagle stałam się częścią jego codzienności, zamiast żyć własną.
— Mamo, ty przecież i tak jesteś w domu, odbierzesz małego z przedszkola, prawda? — powiedział kiedyś mimochodem, nie prosząc, a raczej informując.
Wtedy kiwnęłam głową, bo nie chciałam się kłócić. To przecież wnuk, moja krew. Ale gdy „raz” zmieniło się w „zawsze”, a każdy mój dzień zaczął się kręcić wokół zabawek, kaszek i spacerów z wózkiem, zrozumiałam, że coś tu jest nie tak.

Rano — przedszkole. Potem — szybki powrót do domu, żeby ugotować coś dla siebie i dla nich, bo po pracy syn z synową często wpadają „na obiad”.
Nawet nie zauważają, że jestem zmęczona, że marzę o ciszy, o chwili spokoju. Dla nich to oczywiste — mama zawsze pomoże, mama zrobi, mama ma czas.
Kiedy próbowałam wspomnieć, że chciałabym trochę odpocząć, syn tylko machnął ręką:
— Oj mamo, co ty będziesz robić sama w domu? Przynajmniej masz zajęcie, a mały cię uwielbia!
Chciałam wtedy krzyknąć: a kto mnie zapyta, czy ja to lubię? Ale milczałam. Bo matka. Bo nie chciałam zranić. Bo wnuk. I tak minął kolejny rok.
Pewnego dnia zobaczyłam w parku starsze małżeństwo. Szli trzymając się za ręce, śmiali się, robili zdjęcia. W ich oczach było coś, czego mi brakowało — lekkość. I wtedy pomyślałam: dlaczego nie ja?
Wieczorem, gdy syn przyszedł odebrać dziecko, powiedziałam spokojnie, ale stanowczo:
— Synu, kocham was bardzo, ale nie mogę już być codziennie nianią. Chcę żyć trochę dla siebie.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
— To znaczy, że nie chcesz nam pomagać? — zapytał z wyrzutem.
— Pomogę, kiedy będę mogła, ale nie codziennie — odpowiedziałam.
Synowa milczała, tylko westchnęła. Syn coś mruknął o „egoizmie” i „starości”, zabrał małego i wyszedł.
Drzwi trzasnęły, a ja zostałam sama w ciszy. I wiecie co? Poczułam ulgę. Wreszcie powiedziałam to, co od dawna we mnie siedziało.
Pierwsze dni były trudne. Telefon dzwonił rzadziej. Wnuk tęsknił, ja też. Ale za każdym razem, gdy patrzyłam w lustro i widziałam mniej zmęczoną twarz, wiedziałam, że zrobiłam dobrze.
Wyszłam na spacer, zapisałam się na zajęcia taneczne dla seniorów (tak, w wieku sześćdziesięciu lat — i co z tego!), zaczęłam malować. Życie znów nabrało barw.
Po kilku tygodniach zadzwonił syn. Tym razem spokojny.
— Mamo, przepraszam. Chyba trochę przesadziliśmy. Mały za tobą tęskni, ale zrozumiałem, że ty też masz prawo żyć po swojemu.
Uśmiechnęłam się. Właśnie tego potrzebowałam — nie przeprosin, tylko zrozumienia.
Bo miłość do dzieci nie oznacza, że trzeba zapomnieć o sobie. Wychowałam, dałam z siebie wszystko, zrobiłam, co należało. Teraz moja kolej, by żyć.
I jeśli ktoś nazwie mnie egoistką, odpowiem: nie jestem egoistką, jestem kobietą, która wreszcie przypomniała sobie, że też ma własne życie.