Zawsze marzyłam, że na starość będę miała spokój. Nie w sensie ciszy, ale w tym, że będę miała dla kogo żyć.
Że mój syn nie zapomni, kto zabierał go z przedszkola z gorączką, kto szył mu białą koszulę na zakończenie roku szkolnego, bo nie było pieniędzy nawet na tanią wersję z targu.
Że będzie pamiętał, jak podejmowałam się trzech prac naraz, żeby miał trampki, takie jak inni. Że doceni to – nie od razu, ale z czasem.
Nie wymagałam podziękowań. Chciałam po prostu pozostać w jego życiu, kiedy dorośnie. Nie być ciężarem, ale cichym tłem — kuchnią, w której pachnie ciastami, i ciepłem, którego nie trzeba wyjaśniać.
Ale wszystko się zepsuło podczas jednego spotkania. Przyjechał i powiedział: „Mamo, chcę ci przedstawić Annę”.
Uśmiechnęłam się. Tak, byłam ciekawa, jaka ona jest — ta, która być może stanie się częścią naszej rodziny.
Umówiliśmy się na kolację. Postarałam się — smacznie ugotowałam, posprzątałam, ładnie nakryłam stół, zapaliłam świece. Kiedy przyszli, od razu zauważyłam, że Anna nie jest zwykłą dziewczyną.
Pewna siebie, milcząca, piękna. Taka… inna. Nie taka jak ja w moim wyblakłym fartuchu i zmęczonych oczach. Nie zdjęła butów — „u nas w domu to nie jest przyjęte”.
Spojrzała z pogardą na moje zasłony. I jeszcze zanim usiadła do stołu, zdążyła powiedzieć: „Ojej, jak tu… po radziecku”.
Syn się roześmiał. Poczułam, jak coś we mnie pęka. A potem wzięła do ręki telefon i zaczęła pokazywać, jak chcą mieszkać. „Oto taka będzie kuchnia. I sypialnia.
I balkon trzeba oszklić. I nie wpuszczać nikogo z zewnątrz, przecież nie jesteśmy komunalą. Lubimy przestrzeń, a nie kiedy ktoś oddycha ci na kark”.
Nie od razu zrozumiałam, że miała na myśli mnie. A potem powiedziała już na głos: „Z Marcinem postanowiliśmy mieszkać osobno.
Bez rodziców. Chcemy sami stworzyć swoją przestrzeń. Bo każdy ma żyć swoim życiem, prawda?”. Chciałam coś powiedzieć.
Ale syn mnie wyprzedził: „Tak, mamo, jesteśmy dorośli. Tak nam wygodnie. Nie masz nic przeciwko?”. Uśmiechnęłam się.
Jak zawsze. Ten sam uśmiech, który ratował mnie w trudnych chwilach życia, kiedy wszystko w środku płonęło.
A teraz po prostu płonęło. Kiedy wyszli, jeszcze długo stałam przy drzwiach. Patrzyłam w ciemną noc, w której nie pozostała ani iskierka nadziei.
I pomyślałam: to po to całe życie się starałam? To ja wychowywałam, ciągnęłam, płakałam nocami, przeżywałam, odmawiałam sobie wszystkiego, żeby on miał wszystko?
A teraz on stoi obok tej, która nawet nie zna słowa „dziękuję” i mówi, że jestem zbędna. Że nie ma dla mnie miejsca w jego świecie.
A co najważniejsze – że nawet nie rozumie, że właśnie wykreślił mnie ze swojego życia, jak niepotrzebny zapis w zeszycie.
I zrozumiałam – nikt nie poda mi wody. Bo nie przewidziałam najważniejszego: wychować – to za mało. Trzeba jeszcze, żeby cię nie zapomniano. A to nie zawsze zależy od ciebie.