Robiłam wszystko dla dzieci. Naprawdę wszystko. Całe moje życie było podporządkowane im, ich potrzebom, ich przyszłości.
Kiedy były małe, wstawałam w nocy, kiedy chorowały, brałam dodatkowe dyżury, żeby miały lepsze ubrania, korepetycje, wakacje jak ich rówieśnicy.
Zawsze powtarzałam sobie, że przyjdzie taki moment, kiedy usiądziemy razem przy jednym stole, a ja poczuję, że było warto. W tym roku ten stół był pusty.
Już kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem zaczęłam dzwonić. Najpierw do syna.
— No wiesz, mamo… — zaczął ostrożnie. — U teściów już wszystko zaplanowane. Nie chcę robić zamieszania. Może innym razem.
— Ale to święta — odpowiedziałam, czując, jak coś ściska mnie w środku. — Zawsze byliśmy razem.
— Teraz mam własną rodzinę — powiedział. — Musisz to zrozumieć.
Zrozumieć. To słowo słyszę coraz częściej. Jakby zrozumienie oznaczało pogodzenie się z tym, że przestałam być potrzebna.
Córka zadzwoniła kilka dni później.
— Mamo, w tym roku nie damy rady przyjechać — powiedziała szybko, jakby bała się, że jej przerwę. — Praca, dzieci, wiesz, jak jest.
— Wiem — odpowiedziałam. — Zawsze wiem.
— Nie bądź taka — dodała. — Przecież możemy się zdzwonić.
Odłożyłam telefon i długo siedziałam w ciszy. Patrzyłam na świąteczne dekoracje, które wyciągałam co roku z myślą o nich.
Aniołki, które córka robiła w przedszkolu, małe figurki, które syn kiedyś stłukł, a potem sklejał, płacząc. Każda rzecz miała swoją historię. Tylko ludzi zabrakło.
W Wigilię obudziłam się wcześnie, z przyzwyczajenia. Przez lata ten dzień był zawsze w biegu: zakupy, gotowanie, sprzątanie, poprawianie obrusu, bo dzieci miały przyjechać. Tym razem nikt się nie spieszył. Nikt nie dzwonił, pytając, czy już można przyjść.
Zrobiłam barszcz. Sama. Uszka kupiłam gotowe, bo dla kogo miałabym je lepić? Nakryłam stół dla jednej osoby, choć przez chwilę wahałam się, czy w ogóle to robić. Po co? Ale coś we mnie nie pozwoliło zjeść przy kuchennym blacie.
Usiadłam. Cisza była tak głośna, że aż bolała.
— No to wesołych świąt — powiedziałam na głos, sama do siebie, i nagle łzy popłynęły bez pytania.
Telefon zadzwonił dopiero wieczorem.
— Mamo, wszystkiego najlepszego — powiedział syn. — Jak tam u ciebie?
— Spokojnie — odpowiedziałam. — Bardzo spokojnie.
— W przyszłym roku na pewno przyjedziemy — dodał szybko.
Nie odpowiedziałam. Bo ile razy już to słyszałam? Po zakończeniu rozmowy przyszła wiadomość od córki: zdjęcie stołu, dzieci w świątecznych sweterkach, podpis: „Szkoda, że cię nie ma”.
Szkoda. Tylko szkoda.
Siedziałam długo przy zgaszonej choince i myślałam o tym, jak łatwo stałam się tłem. Przez lata byłam centrum ich świata.
Teraz jestem dodatkiem, kimś, do kogo się dzwoni „przy okazji”. Nikt nie zapytał, czy nie jest mi ciężko. Nikt nie powiedział: „Mamo, przyjedź do nas”.
Zrozumiałam wtedy coś bardzo bolesnego. Wychowałam dzieci tak, żeby były samodzielne, silne, niezależne. I dokładnie tacy się stali.
Tylko nikt mnie nie nauczył, jak żyć, kiedy już mnie nie potrzebują.
Te święta spędziłam sama. Bez kłótni, bez pośpiechu, bez hałasu. Ale też bez śmiechu, bez zapachu ich perfum w przedpokoju, bez głosów, które przez lata były sensem wszystkiego.
I choć wiem, że powinnam się cieszyć, że dzieci mają swoje życie, tej jednej rzeczy nie potrafię zaakceptować — że moje zostało puste.
