Przyjechałam do córki na urodziny wnuka. Michał skończył dziewięć lat. Wstałam rano, upiekłam ciasto z twarogiem – takie, które lubił kilka lat temu, kiedy zostawałam z nim na lato.
Zapakowałam samochodzik w papier prezentowy – czerwony, metalowy, z dużymi kołami.
Taki, o jaki prosił kiedyś w sklepie, kiedy spacerowaliśmy razem. Wtedy nie kupiłam, bo powiedziałam: „Następnym razem”. I oto przyniosłam — ten następny raz.
W pociągu było ciasno, ludzie kłócili się o klimatyzację, komuś było zimno, komuś duszno.
Siedziałam przy oknie, ściskając paczkę z samochodzikiem. Z jakiegoś powodu nie puszczałam jej. Chciałam, żeby się nie pogniotła.
Przyjechałam, zadzwoniłam. Córka otworzyła drzwi z miną, jakby nie czekała. Chociaż mówiła: „Przyjedź, mamo, oczywiście, będziemy się cieszyć”.
W mieszkaniu nowa kuchnia, wszystko lśni, podłoga taka, że boisz się na nią nadepnąć. Michał siedział przy stole w koszulce z jakimś superbohaterem, grał w coś na telefonie. Wyciągnęłam maszynę — ładnie zapakowaną, z kokardką.
— Mamo, Michał już się tym nie bawi — powiedziała córka cicho, prawie szeptem, ale z nutką, która wszystko zabija.
Uśmiechnęłam się, skinęłam głową, jakby nic się nie stało. A w środku coś pękło. Nie bolało, nie.
Po prostu zrozumiałam, że czas minął. Że nie zdążyłam. Że znowu się spóźniłam — z tym samochodem, z tym „następnym razem”.
Michał powiedział „dziękuję”, nawet nie patrząc, co jest w środku. A potem córka odłożyła pudełko gdzieś do szafy. „Potem komuś to damy, dobrze?” – uśmiechnęła się. Ponownie skinęłam głową. Milczałam.
Zjedliśmy ciasto. Wszyscy mówili, że jest pyszne. Tylko ja z jakiegoś powodu nie czułam smaku. Wypiliśmy herbatę. Zrobiliśmy zdjęcia.
Michał pobiegł dalej się bawić. Posiedziałam jeszcze trochę, rozmawialiśmy o pogodzie, o nowych oknach. A potem się zebrałam.
Na dworcu kupiłam sobie kawę. Stałam z nią na peronie i myślałam: może nie warto było kupować tego samochodu?
Może po prostu chciałam cofnąć choćby coś – lato, kiedy chodziłam z Michałem po kałużach i liczyliśmy samochody, których było więcej – czerwonych czy niebieskich. Wtedy też byłam trochę inna. Młodsza. Bardziej potrzebna.
Pociąg przyjechał z opóźnieniem. Usiadłam przy oknie, jak zawsze. Trzymałam w rękach torbę, w której nie było już maszynki. Została tam, w mieszkaniu z błyszczącymi kafelkami. I prawdopodobnie nie jest już potrzebna. Nikomu. Nawet mnie.
A ja z jakiegoś powodu nie mogę przestać myśleć: dlaczego wszyscy tak szybko dorastamy. I dlaczego na wszystkie ważne rzeczy zawsze trochę się spóźniamy.