Przed ślubem z Michałem mieszkałam z rodzicami. Było mi tam dobrze, przytulnie, wszystko miałam pod ręką – mama gotowała, tata zawsze coś naprawiał, a ja, choć miałam już ponad trzydzieści lat, wciąż czułam się trochę jak dziecko.
Może dlatego, że byłam ich jedyną córką i zawsze mnie rozpieszczali. Kiedy poznałam Michała, poczułam, że to ten moment, żeby wreszcie pójść na swoje. Myślałam, że rodzice to zrozumieją, że będą się cieszyć, że ich córka dorosła i zakłada własną rodzinę.
Michał był spokojny, odpowiedzialny, trochę zamknięty w sobie, ale miał w sobie coś, co wzbudzało zaufanie.
Kiedy się oświadczył, płakałam ze szczęścia. Ślub był skromny, tylko najbliżsi, trochę łez, dużo wzruszenia. Wszystko wydawało się takie proste i dobre.
Po ślubie planowaliśmy wynająć mieszkanie. Wtedy rodzice zaproponowali, że możemy na jakiś czas zamieszkać u nich.

— Po co będziecie płacić komuś obcemu? — powiedziała mama. — Mamy drugi pokój, przestronny, z balkonem. Później sobie coś znajdziecie.
Byłam zachwycona, a Michał… milczał. Widziałam, że nie jest zadowolony. Wieczorem, kiedy zostaliśmy sami, powiedział cicho:
— Kochanie, to nie jest dobry pomysł. Lepiej będzie, jeśli zaczniemy od własnego kąta.
— Ale tylko na chwilę — tłumaczyłam. — To moi rodzice, przecież nie będą się wtrącać.
Uśmiechnął się krzywo. — Nie chodzi o to, że się będą wtrącać. Po prostu… to już nie będzie nasze życie, tylko ich dom.
Nie chciałam się kłócić. Wydawało mi się, że przesadza. W końcu moi rodzice byli mili, pomocni, zawsze gotowi do kompromisu. Co mogło pójść nie tak?
Pierwsze tygodnie były naprawdę przyjemne. Mama gotowała obiady, tata co chwila przynosił coś z piwnicy, bo „może się przyda”.
Michał był grzeczny, choć wyraźnie spięty. Kiedy wracaliśmy z pracy, zawsze starał się pomagać w kuchni, ale mama powtarzała:
— Nie trzeba, synku, ja to szybciej zrobię.
Słowo „synku” wtedy jeszcze mnie rozczulało.
Minęły dwa miesiące. Coraz częściej słyszałam z kuchni rozmowy mamy i taty, których ton był inny niż zwykle. Pewnego dnia, kiedy myśleli, że mnie nie ma, usłyszałam:
— Jak on nic nie robi, to niech chociaż coś do domu dołoży.

Zrobiło mi się przykro. Michał płacił rachunki, przynosił zakupy, nigdy nie był pasożytem. Wieczorem powiedziałam mu o tym.
— Wiedziałem, że tak będzie — westchnął tylko. — To nie ich wina, po prostu trudno mieszkać z rodzicami jednej ze stron.
Poczułam się rozdarta. Z jednej strony kochałam rodziców, z drugiej – nie chciałam, żeby mój mąż czuł się obco. Ale nie chciałam też przyznać, że miał rację.
Po kilku tygodniach mama zaczęła mówić coraz częściej o remoncie.
— Trzeba by odświeżyć tę część, gdzie mieszkacie — powiedziała pewnego dnia. — Ściany już dawno nie malowane, a jak małżeństwo
mieszka, to niech sobie zrobi po swojemu.
Zabrzmiało to jak propozycja. Ale kiedy Michał zapytał:
— To znaczy, że możemy coś zmienić? Pomalować, przestawić meble?
Mama wzruszyła ramionami. — Jak chcecie, ale jak coś psujecie, to naprawiacie sami.
Wtedy tata wtrącił:
— A najlepiej zróbcie generalny remont. Jeśli już chcecie tu mieszkać, to zróbcie porządnie, nie półśrodkami.
Michał spojrzał na mnie. Ja też nie wiedziałam, co powiedzieć. Remont? W ich mieszkaniu? Za nasze pieniądze?
Wieczorem w sypialni zapadła długa cisza. W końcu Michał powiedział:
— Widzisz, o tym właśnie mówiłem. Zawsze będą to ich zasady.
— Ale oni nie chcą źle — broniłam ich. — Po prostu myślą, że nam pomagają.
— Pomocą byłoby pozwolić nam żyć po swojemu — odpowiedział spokojnie. — A nie stawiać warunki.
To była pierwsza nasza poważna kłótnia. Ja płakałam, on siedział zrezygnowany, patrząc w okno. Czułam, że między nami rośnie ściana – nie z braku miłości, ale z bezsilności.
Po kilku dniach mama zaproponowała, żebyśmy zrobili kosztorys.
— Jak się tu urządzicie po swojemu, to wam będzie lepiej.
Michał skinął głową, ale potem, kiedy zostaliśmy sami, powiedział tylko jedno zdanie, które zapamiętam do końca życia:
— Jeśli chcą, żebyśmy tu mieszkali, niech sami zrobią remont. Albo po prostu pójdźmy gdzie indziej.
Nie spałam wtedy pół nocy. Czułam się rozdarta między dwoma światami – domem, który znałam od dziecka, a nowym życiem, które dopiero
miało się zacząć.
Kiedy rano powiedziałam mamie, że chyba się wyprowadzimy, spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
— Co ty mówisz? Przecież to twój dom!
A tata dodał:
— Jak chcecie tu mieszkać, to zróbcie remont. Jak nie – to wasza sprawa.
To zabrzmiało twardo, jakby nagle ktoś postawił między nami mur. Michał milczał, tylko spakował kilka rzeczy i wyszedł.
Wieczorem wrócił późno. Usiadł na brzegu łóżka i powiedział:
— Kocham cię, ale nie mogę żyć w miejscu, gdzie codziennie muszę udowadniać, że mam prawo tu być.
Patrzyłam na niego i wiedziałam, że ma rację. Nie chodziło o remont, o pieniądze, nawet o zasady. Chodziło o to, że każdy z nas
potrzebował własnego kąta, miejsca, które będzie naprawdę nasze.
Wyprowadziliśmy się dwa tygodnie później. Do małego, wynajętego mieszkania z meblami pamiętającymi poprzedni wiek. Było tam zimno, ciasno i bez luksusu, ale było spokojnie. Michał uśmiechał się pierwszy raz od dawna.
— Teraz możemy wszystko zaczynać po swojemu — powiedział.
I rzeczywiście, zaczęliśmy. Nie mieliśmy wiele, ale mieliśmy siebie. Nikt nie wtrącał się, nikt nie oceniał. Mama długo nie mogła tego zrozumieć.
Przychodziła, przynosiła słoiki, narzekała, że u nas za mało miejsca. Ale z czasem chyba zrozumiała, że właśnie tego potrzebowaliśmy – niezależności.
Dziś, po kilku latach, patrzę na tamtą historię z innym uczuciem. Wtedy wydawało mi się, że to koniec świata, że rodzice mnie odrzucili, że stracę ich bliskość. A tymczasem to był początek mojego dorosłego życia.
Rodzice przyjeżdżają do nas często. Teraz rozmawiamy inaczej – z szacunkiem, bez niepotrzebnych emocji. Michał jest dla nich kimś więcej niż zięciem, a ja zrozumiałam, że czasem trzeba odejść, żeby naprawdę być blisko.
Bo dom to nie tylko ściany, które znasz od dziecka. Dom to miejsce, w którym możesz oddychać spokojnie. I czasem, żeby taki dom stworzyć, trzeba wyjść z tego, w którym się wychowałaś.