Kiedy kończy się czterdzieści dziewięć lat, człowiek zaczyna myśleć, że wszystko już zna – życie, jego kaprysy, jego żarty i rozczarowania.
A jednak los zawsze potrafi zaskoczyć. Tydzień przed moimi pięćdziesiątymi urodzinami, Marcin spakował walizkę i wyszedł.
Bez kłótni, bez dramatów, tylko z chłodnym: „Tak będzie lepiej dla nas obojga.”
Dla nas? Raczej dla niego. Nie płakałam. Może dlatego, że łzy skończyły mi się wiele lat wcześniej, gdy zrozumiałam, że nasz związek jest bardziej przyzwyczajeniem niż miłością.
Żyliśmy obok siebie jak dwa meble w jednym pokoju – niby razem, ale bez wspólnego tętna. Znałam każdy jego gest, każdy wyraz twarzy. I kiedy zaczął spóźniać się po pracy, wiedziałam, że to nie „nadgodziny”.
Nie trzeba być detektywem, by zrozumieć, że za „koledzy zaprosili na piwo” kryje się ktoś z błyskiem w oku i młodszą skórą. Marcin miał pięćdziesiątkę na karku, ale w jego zachowaniu pojawiła się ta dziwna, dziecinna energia – jakby znów miał dwadzieścia pięć lat.
Kupił nową koszulę, zmienił perfumy, a telefon nosił przy sobie nawet w łazience.
„Zakochał się” – powiedziała moja przyjaciółka, Ewa, gdy przyszłam do niej z butelką wina i ironicznym uśmiechem.
„Niech się nacieszy” – odpowiedziałam spokojnie. – „Przyjdzie dzień, kiedy młodość znudzi się rutyną, a on zrozumie, że nikt nie ugotuje mu rosołu tak, jak ja.”
Minęły dwa miesiące. W tym czasie odkryłam, że życie bez Marka… nie boli. Rano mogłam włączyć muzykę, jaką chciałam.
Nie musiałam gotować obiadu o siedemnastej, nie musiałam słuchać jego narzekań na świat, politykę i korki. Nawet cisza w domu zaczęła mieć inny smak – nie była już pusta, tylko spokojna.
A potem – jakby los chciał się trochę zabawić – spotkałam go przypadkiem w supermarkecie. Był z nią. Blondynka, może trzydzieści lat, uśmiechnięta, ale zmęczona. On wyglądał… dziwnie. Zgubił ten błysk w oku. Na chwilę nasze spojrzenia się spotkały.
„Cześć, Natalia” – powiedział cicho.
„Cześć, Marcin” – odpowiedziałam spokojnie, jakbyśmy widzieli się po zwykłym dniu pracy.
Kilka tygodni później dostałam wiadomość.
„Czy moglibyśmy się spotkać? Muszę z tobą porozmawiać.”
Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, że ten moment nadejdzie.
Przyszedł do mnie, jak kiedyś – w starym płaszczu, z opuszczonymi ramionami.
„Pomyliłem się” – powiedział od razu. – „Myślałem, że chcę czegoś innego. A to wszystko było tylko ucieczką. Tam nie ma mnie. Tutaj zawsze byłem sobą.”
Patrzyłam na niego długo. W jego oczach było coś nowego – nie duma, nie wina, tylko smutek człowieka, który zrozumiał zbyt późno.
„Marcin” – powiedziałam spokojnie. – „Nie żywię urazy. Ale wiesz… ja też się zmieniłam. Nauczyłam się być szczęśliwa sama.”
Nie zatrzymałam go. Nie chciałam. Zrozumiałam, że jego powrót nie byłby początkiem, tylko powtórką. A ja już nie chciałam wracać – ani do przeszłości, ani do kobiety, która czekała, aż ktoś ją doceni.
Dziś mija rok od tamtej rozmowy. Czasem widzę go w mieście, jak idzie zamyślony. A ja? Idę swoją drogą. Mam plany, marzenia i spokój.
I może właśnie to jest największy prezent, jaki dostałam na pięćdziesiątkę – wolność, której wcześniej nie umiałam nazwać.