Nie miałam zamiaru podsłuchiwać. Po prostu przechodziłam obok kuchni, niosąc zebraną bieliznę, kiedy usłyszałam fragmenty rozmowy.
Syn mówił cicho, prawie szeptem, ale usłyszałam wystarczająco dużo:
„Wiem, że mamie jest ciężko, ale nie możemy tak zawsze. Jest tu już trzeci miesiąc. Będę się nią jeszcze długo opiekować, bo mam swoje życie…”
Poczułam się, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody. Ręce zaczęły mi drżeć, bielizna spadła na podłogę.
Nie weszłam do pokoju, nie robiłam awantury, nie prosiłam o wyjaśnienia. Po prostu poszłam do swojego pokoju i usiadłam.

Patrzyłam przez okno i milczałam. A potem wstałam i zaczęłam pakować rzeczy. Powoli, bez pośpiechu. Miałam dużo czasu, bo oni pojechali z wnukiem do parku.
Wydawało mi się, że robię wszystko dobrze – przyjechałam pomóc po urodzeniu dziecka, gotowałam, prałam, spacerowałam z małym, kiedy synowa spała.
Nawet w nocy wstawałam, bo mi to nie było ciężko, a oni potrzebowali odpocząć. Czasami nawet nie słyszała, jak dziecko płacze.
Brałam wszystko na siebie – nie dlatego, że mnie o to prosili, ale dlatego, że nie mogłam postąpić inaczej.
To przecież moja krew, mój wnuk. Mój syn. Moja rodzina. A teraz okazuje się, że jestem ciężarem. Nie powiedzieli mi tego wprost.
Byli uprzejmi, uśmiechnięci, dziękowali. Ale teraz zrozumiałam, że gdzieś w głębi duszy mam już dość.
Że liczą dni, ile jeszcze będę „opiekować się” synową. Nie krzyczałam. Po prostu spakowałam swoje rzeczy, włożyłam bieliznę z powrotem do walizki, zamknęłam torbę i usiadłam czekać.
Kiedy wrócili, powiedziałam, że muszę wracać do domu – sprawy, ogród, kotka, sąsiadka prosiła o pomoc. Syn był trochę zdezorientowany.
„Mamo, może zostaniesz jeszcze trochę?” Uśmiechnęłam się. Taka uprzejma, cicha, grzeczniejsza niż wszyscy na świecie.
A w głębi duszy – jak lód. Nie mogłam już dłużej. Nie chciałam być tą, o której mówią szeptem.
Tą, o której plotkują za plecami, zamiast po prostu podziękować i szczerze powiedzieć: „Mamo, czas, żebyśmy sami sobie radzili”.
Nie żywię urazy. Po prostu rozumiem: nadszedł czas, abym wróciła do swojego życia. W moim domu też ktoś musi wycierać kurz, gotować zupę, myć okna.
Wszystko to robiłam tutaj – a tam wszystko zamarło. Byłam potrzebna, dopóki byłam wygodna. A teraz – za dużo, za długo. W pociągu płakałam.
Cicho, w chusteczkę, patrząc przez okno. Nie dlatego, że mnie wyrzucili – nie. Po prostu znów stało się jasne: każdy ma swoje życie.
I chcę wierzyć, że moja dobroć nie zniknie jak kurz z mebli, kiedy mnie nie będzie. Że wnuk kiedyś sobie przypomni – babcia była.
Gotowała pyszne zupy, nosiła na rękach, śpiewała kołysanki. I że kiedyś, gdy im samym będzie ciężko, przypomną sobie, jak ktoś bez słowa oddał im wszystko, co miał. I cicho odszedł. Nie obrażając się. Po prostu zmęczony byciem zbędnym.