Od pierwszego dnia małżeństwa starałam się być uważną i łagodną żoną. Razem z mężem dopiero zaczynaliśmy budować wspólne życie i chciałam, żeby było w nim więcej czułości, zrozumienia i wzajemnego szacunku.
Pracowałam tak samo jak on, oboje wracaliśmy zmęczeni, a jedyne, na co czekałam najbardziej, to weekendy.
Chciałam po prostu spędzić czas w domu, wyspać się, pospacerować, pobyć we dwoje. Ale wszystko się zmieniło, gdy mąż zaproponował, żebyśmy jeździli do jego mamy w każdą sobotę i niedzielę.
„Mama mieszka sama, trzeba ją odwiedzać” – powiedział wtedy, a ja nie protestowałam. Wydawało mi się, że to słuszne — jesteśmy przecież rodziną, trzeba wspierać bliskich.
Pierwsze wycieczki były nawet przyjemne: mama witała nas ciastami, piliśmy herbatę, rozmawialiśmy. Myślałam, że to będzie miła tradycja. Ale potem wszystko się zmieniło.
Kiedyś, gdy tylko przekroczyliśmy próg, teściowa od razu powiedziała: „No cóż, córko, idź do kuchni, ugotuj barszcz. Mąż musi dobrze zjeść”.
Na początku byłam zdezorientowana. Przyjechałam w odwiedziny, nawet nie odpoczęłam po tygodniu pracy, a już wysyłają mnie do kuchenki.
„Mamo, dlaczego od razu ona?” – próbował jakoś zażartować mąż. A ona spokojnie odpowiedziała: „Bo chcę, żeby twoja żona nauczyła się gospodarować, a ty odpocznij, przecież pracujesz”.
Stałam i nie wiedziałam, co powiedzieć. W środku wszystko jakby się skurczyło. Ja też pracowałam, ja też marzyłam o odpoczynku. A teraz okazuje się, że mój odpoczynek to obca kuchnia i garnek barszczu?
Nie chciałam się kłócić, więc po cichu poszłam do kuchni. Mąż wszedł za mną i pomógł mi pokroić warzywa. Gotowaliśmy ten barszcz razem, a ja czułam, jak rośnie we mnie uraza.
Chciałam po prostu posiedzieć obok niego, porozmawiać o naszym życiu, ale w rezultacie spędziliśmy prawie cały dzień na gotowaniu, zmywaniu naczyń i sprzątaniu.
Następnym razem było tak samo. „Zrób sałatkę”, „umyj podłogę w pokoju”, „idź rozwiesić pranie”. I zawsze z tym samym zdaniem: „Mama chce, żebyś chociaż trochę pomogła”. Wydawało się, że dla niej nie jestem gościem, młodą żoną jej syna, ale kolejną parą rąk do pracy w domu.
W domu zdecydowałam się porozmawiać z mężem. „Nie wydaje ci się, że twoja mama trochę przesadza? Chcę weekendu dla nas dwojga, a nie dla kuchni i sprzątania”. On tylko wzruszył ramionami: „Cóż, ona się stara, chce, żebyś była częścią rodziny. Nie bierz tego tak do siebie”.
Ale jak tego nie brać do siebie, kiedy czujesz się nie żoną, a służącą? I co najważniejsze – dlaczego to ja mam odkładać swój wypoczynek i robić to, co mogłaby zrobić sama teściowa, a nawet mąż?
Z każdą kolejną podróżą coraz bardziej zastanawiałam się: czy warto było tak bezwarunkowo zgadzać się na „tradycję” spędzania weekendów u jego mamy? Bo czułam, że tracę siebie, swój czas i naszą bliskość.
Nie mam nic przeciwko pomaganiu. Mogę gotować, sprzątać, jeśli robię to szczerze i z serca. Ale kiedy ktoś tego od ciebie wymaga, a do tego przedstawia to w formie „musisz, bo jesteś żoną”, nie czujesz miłości, tylko wykorzystywanie.
Teraz rozumiem: czasami trzeba umieć powiedzieć „nie”. I wyjaśnić, że moja rodzina to przede wszystkim ja i mój mąż. A weekendy nie po to są, żeby udowadniać teściowej, że jestem „dobrą żoną”, ale żebyśmy budowali nasze życie tak, jak nam odpowiada.
