Każdego ranka wstawałam, otwierałam okno i patrzyłam, jak słońce wznosi się nad dachami. Kiedyś taki poranek oznaczał początek zabieganego dnia — praca, dom, dzieci.
Teraz była tylko filiżanka kawy, stary koc i wspomnienia. Myślałam, że życie kończy się nie wtedy, gdy się starzejesz, lecz wtedy, gdy nikt już na ciebie nie czeka. A na mnie nikt nie czekał od dawna.
Tak było, dopóki pewnego jesiennego dnia nie poznałam Marcina. To był przypadek — spotkaliśmy się w bibliotece, gdzie szukałam książek, by choć na chwilę uciec od samotności.
Podszedł, by pomóc mi sięgnąć tom z górnej półki. „Proszę bardzo, pani” — powiedział z uśmiechem. Miał ciepłe oczy, takie, w których można się zatracić, jeśli tylko pozwoli się sobie na odrobinę zaufania.
Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że niedawno stracił żonę i również próbuje odnaleźć w życiu sens.
Zaczęliśmy się spotykać. Najpierw przypadkiem — w tej samej kawiarni, w tym samym parku. Potem już celowo. Przynosił mi kwiaty, czasem zwykłe, polne.
Ja piekłam dla niego szarlotkę. Śmialiśmy się, wspominaliśmy młodość, rozmawialiśmy o rzeczach, o których inni dawno przestali mówić.
Poczułam, że znowu żyję, że znowu mogę czuć. Kiedy wziął mnie za rękę, zrozumiałam, że serce po sześćdziesiątce może bić tak samo szybko jak w wieku dwudziestu lat.
Ale dzieci… dzieci tego nie zrozumiały.
— Mamo, serio? W tym wieku chcesz jakiegoś faceta? — zapytała córka z oburzeniem.
— A co z tatą? — dodał syn, jakbym zdradziła pamięć ich ojca.
Milczałam. Jak im wytłumaczyć, że samotność to nie brak kogoś obok, ale brak powodu, by rano wstać z łóżka. Oni mieli swoje rodziny, swoje życia. A ja miałam tylko długie, ciche wieczory.
— Mamo, ludzie będą gadać — powiedziała córka.
— Niech gadają — odpowiedziałam spokojnie. — Całe życie żyłam dla innych. Teraz chcę trochę pożyć dla siebie.
Obrazili się. Długo nie dzwonili. Ale ja nie zrezygnowałam z Marcina. Chodziliśmy razem na koncerty, jeździliśmy nad morze, oglądaliśmy filmy.
Powtarzał, że dzięki mnie znów nauczył się śmiać, a ja czułam się potrzebna. Wiedzieliśmy, że mamy mniej czasu niż młodzi, więc ceniliśmy każdą chwilę.
Pewnego dnia zrobił mi niespodziankę — zaprosił do starego teatru, a po spektaklu cicho powiedział:
— Chcę, żebyś została moją żoną.
Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Bałam się i cieszyłam jednocześnie. Ale zgodziłam się. Nie z samotności, lecz dlatego, że po raz pierwszy od lat poczułam prawdziwe szczęście.
Kiedy dzieci się o tym dowiedziały, rozpętała się burza.
— To wstyd! — krzyczała córka.
— On chce twoich pieniędzy! — dodał syn.
A ja tylko patrzyłam na nich i myślałam: czy miłość po sześćdziesiątce to naprawdę grzech?
I tak, mimo wszystko, pobraliśmy się. Skromnie, tylko we dwoje, w urzędzie miasta. Po ceremonii Marcin wziął mnie za rękę i powiedział:
— Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
I rzeczywiście — było dobrze. Bo po raz pierwszy od dawna był przy mnie ktoś, kto nie wymagał, nie osądzał, tylko po prostu był.
Minęło już kilka lat. Dzieci z czasem się pogodziły. Kiedy widzą, jak się uśmiecham, mówią:
— Mamo, może się myliliśmy.
I wiem, że tak. Bo życie nie ma wieku, w którym nie można już kochać. Czasem miłość przychodzi wtedy, gdy najmniej jej oczekujesz — by przypomnieć ci, że wciąż żyjesz.
A kiedy wieczorem siedzę obok Marcina, trzymając go za rękę, myślę tylko o jednym: dobrze, że wtedy nie posłuchałam strachu ani dzieci. Bo największy błąd, jaki można popełnić, to uwierzyć, że na szczęście jest już za późno.
To była sobota, mój pięćdziesiąty urodzinowy poranek. Wstałam wcześniej niż zwykle, choć nie spałam prawie…
Zawsze wierzyłam, że prawdziwa miłość to wtedy, gdy dwoje ludzi idzie przez życie razem, wspiera…
Kiedyś myślałam, że po sześćdziesiątce życie powoli się kończy. Że człowiek ma już tylko wspomnienia,…
Z pozoru to była zwykła sobota. Żona krzątała się po kuchni, w powietrzu unosił się…
Kiedy podpisywałam papiery rozwodowe, ręce mi drżały, ale w głowie panował dziwny spokój. Jakby wszystko…
Nie wiem, jakim cudem życie potrafi tak przewrotnie igrać z człowiekiem. Rok temu byłam szczęśliwą…