Pewna niezbyt młoda kobieta odwiedzała swoich przyjaciół. Ładny dom, mili ludzie.
Jej mąż, siwy i już zaczynający się trochę garbić, siedział na kanapie i rozmawiał z przystojnym młodym mężczyzną. Opowiadał mu o czymś.
Kobieta nagle zauważyła, jak bardzo postarzał się jej mąż. Cóż za przystojny facet! A obok niego siedział prawie stary mężczyzna. Wcale nie przystojny. Zmarszczki, siwe włosy, prześwitująca łysina…
Ramiona ma zmęczone, brzuch wybrzuszony. A jego szyja to szyja indyka, skóra jest zebrana w fałdy. Jest to tak widoczne obok młodego, silnego mężczyzny. Wygląda jak starzec. W porównaniu z dobrze wyglądającym facetem jest starcem…
Kłóciły się z mężem, jak wszyscy. A czasami kobieta była kapryśna i robiła skandale. I beształa swojego męża. Tak wyglądało życie wszystkich. Żyli razem przez prawie czterdzieści lat.
I nagle kobieta doświadczyła przypływu gorącej miłości, połączonej ze strachem przed stratą. Nie zauważyła, jak jej mąż się zestarzał. Nie patrzyła na młodego przystojnego mężczyznę; patrzyła na swojego Adama.
I było to najsilniejsze uczucie miłości, jakie kiedykolwiek miała w życiu. Uczucie kruchości ukochanej osoby i ulotności życia.
Widziała starość swojego męża. Kontrast pomógł. I poczuła swoją miłość. I strach przed stratą. I litość. I przypomniała sobie, ile ma lat… I wyszła z pokoju, żeby się nie rozpłakać. Chociaż nic strasznego się nie stało. Nic smutnego się nie wydarzyło! Jeszcze nie.
A w domu powiedziała mężowi, że nie ma nikogo oprócz niego, chociaż ma dorosłe dzieci, wnuki, brata i siostry, przyjaciół, kolegów… A jej mąż tylko mocno ją przytulił. Nic nie powiedział. Wszystko było jasne. I musimy żyć dalej. Razem. I tak żyjemy…