Kiedy podpisywałam dokumenty, oddając swoje mieszkanie synowi, miałam w sobie dziwny spokój pomieszany z nadzieją.
Myślałam wtedy: „To dla niego najlepiej. Młodzi muszą mieć stabilny start, a ja i tak całe życie pracowałam na to, żeby im było łatwiej”.
Nikt mnie do tego nie zmuszał, nikt nawet nie sugerował, ale sama czułam, że tak właśnie powinnam zrobić.
Syn zawsze był mi bliski, może nawet bliższy niż córka, bo mieszkał w tym samym mieście, częściej wpadał, dopytywał, czy czegoś nie potrzebuję.
Córka zawsze była zajęta – praca, dzieci, obowiązki, chaos. Syn wydawał się spokojniejszy, bardziej uporządkowany, a ja miałam wrażenie, że przy nim nie będę ciężarem.
Kiedy więc oddałam mu mieszkanie, a sama wprowadziłam się do małej kawalerki, czułam ulgę, choć była ona wymieszana z drobnym ukłuciem samotności. „Przynajmniej będą mnie odwiedzać” – pocieszałam się.
Brzmi naiwnie, ale człowiek czasem chce wierzyć w coś, co daje oddech, choćby krótkotrwały.
Początki były dobre – dzwonili częściej, pojawiali się nawet bez zapowiedzi, a synowa przychodziła z ciastem, powtarzając: „Niech mama już nic nie piecze, ma być mama zdrowa, my mamy wszystko”.
Brzmiało to ciepło, nawet jeśli z czasem to ciepło zaczęło brzmieć bardziej jak automatyczna formułka niż prawdziwa troska.
Minęły jednak miesiące, a odwiedziny stawały się coraz rzadsze. Syn tłumaczył to pracą, synowa zmęczeniem i obowiązkami, a ja – jak to matka – rozumiałam.
„Dobrze, kochany, nie przejmuj się, ja sobie poradzę” – powtarzałam, choć w środku czułam, że zaczynam przeszkadzać samą swoją potrzebą kontaktu. Nie mówiłam tego głośno. Wydawało mi się, że to tylko chwilowe.
Aż wydarzył się tamten wieczór. Przyszłam do ich mieszkania tylko po to, żeby zostawić parę słoików z zupą i kompocikiem.
Syn bardzo lubił mój barszcz, synowa zresztą też, więc pomyślałam, że zrobię im niespodziankę. Zapukałam, ale nikt nie otwierał, drzwi były jednak lekko uchylone.
Pomyślałam, że może wyszli tylko na moment, więc chciałam zostawić torbę w przedpokoju. Ledwie przekroczyłam próg, usłyszałam ich głosy z kuchni.
Nie weszłam dalej, stałam jak wryta na granicy światła i cienia, trzymając torbę z jedzeniem jak tarczę.
„Ja nie będę opiekować się twoją mamą” – powiedziała synowa ostrym, zimnym tonem, którego nigdy wcześniej u niej nie słyszałam.
„Nie przesadzajmy – oddała mieszkanie i co? My mamy teraz brać odpowiedzialność? Jak zachoruje, jak już nie będzie mogła sama chodzić?
Przecież to spadnie na mnie! Ty całymi dniami w pracy. Ja nie jestem od tego, żeby zajmować się starszą osobą”.
„Ale to moja mama…” – jęknął syn słabym głosem. „Chciała dobrze… Ty wiesz, że ona nie ma nikogo oprócz nas”.
„Nie będę niańką!” – przerwała mu ostro. „Dom spokojnej starości, Robert. Tak to się załatwia teraz. Wszyscy tak robią. Nie mogę poświęcić siebie dla twojej matki”.
Stałam bez ruchu. Każde jej słowo uderzało we mnie jak kamień. Serce biło mi tak mocno, że zdawało się, że zaraz mnie zdradzi swoim hałasem. W pewnej sekundzie syn odezwał się cicho: „Może… może masz rację”.
Te trzy słowa złamały mnie bardziej, niż mogłam się spodziewać. „Masz rację”. Miał rację w czym? W tym, że ja – jego matka – jestem ciężarem? W tym, że już planują moje miejsce, zanim jeszcze poprosiłam o jakąkolwiek pomoc?
Nie weszłam dalej. Nie zrobiłam kroku. Odwróciłam się tak cicho, jak potrafiłam, choć miałam wrażenie, że podłoga skrzypi głośniej niż zwykle, jakby ostrzegała: „Uciekaj, zanim usłyszysz coś jeszcze gorszego”.
Wyszłam na klatkę, a zimno metalu poręczy przytrzymało mnie przytomnością. Wróciłam do swojej kawalerki na drżących nogach, nie zdejmując nawet kurtki. Usiadłam na krześle i patrzyłam w ścianę jak ktoś, kto nagle stracił drogę, choć zna ją na pamięć.
Było mi wstyd – nie za nich, nie za tę rozmowę, ale za siebie. Za to, że tak ślepo wierzyłam, że oddanie mieszkania sprawi, że będę potrzebna. Że będę mieć miejsce w ich życiu. Że miłość można czymś zabezpieczyć.
W nocy zadzwoniłam do córki. „Mamo? Coś się stało?” – zapytała, a w jej głosie było więcej troski niż w całym ostatnim roku ze strony syna.
Nie chciałam jej martwić, więc powiedziałam półsłówkami: „Chyba… chyba źle oceniłam sytuację”.
„Przyjedź do mnie jutro” – odpowiedziała bez zastanowienia. „Mama zawsze ma u mnie miejsce. Niezależnie od mieszkania. Niezależnie od wszystkiego”.
Te słowa uleczyły we mnie coś, co jeszcze przed chwilą wydawało się nie do naprawienia.
Tamtej nocy zrozumiałam coś, czego nie chciałam dopuścić do myśli: nie każdy, komu dajemy najwięcej, oddaje nam to samo. Czasem serce wybiera źle.
Czasem inwestujemy w ludzi, którzy nie są gotowi na odpowiedzialność. A czasem po prostu mylimy ciszę z troską, a wygodę – z miłością.
Nie cofnę podpisu. Nie odbiorę mieszkania. Nie będę niczego żądać. Ale od dziś wiem jedno: jeśli ktoś ma dbać o moje jutro, to tylko ten, kto kocha mnie bez interesu. A córka… zawsze kochała właśnie tak.
