Od pierwszego spotkania zrozumiałam, że nie będziemy mieli ciepłych relacji z rodzicami mojego narzeczonego.
Być może inni na moim miejscu udawaliby, że wszystko jest w porządku, ale ja nie mogłam oszukiwać ani siebie, ani ich.
Poznaliśmy się na początku naszego romansu z Igorem. Zaprosił mnie na rodzinny obiad.
Matka przywitała mnie chłodnym spojrzeniem, jakby oceniała każdy mój ruch. A ojciec, choć starał się być uprzejmy, cały czas robił dziwne uwagi:
— Cóż, myślałam, że Igor znajdzie sobie dziewczynę… no, inną — dając do zrozumienia, że nie spełniam ich oczekiwań.
Tego wieczoru wyszłam z ich domu z poczuciem, że rozebrano mnie na części i uznano za niegodną.
Potem miało jeszcze kilka spotkań. Przychodzili na urodziny Igora, ale zawsze znajdowali sposób, żeby rzucić jakąś złośliwą uwagę:
— Pewnie nie umiesz gotować barszczu — powiedziała kiedyś teściowa, kiedy postawiłam na stole makaron.
Uśmiechnęłam się, ale w środku wszystko się waliło.
Kiedy Igor mi się oświadczył, pierwszą rzeczą, o której pomyślałam, było wesele. Siedziałyśmy z mamą w kuchni, rozmyślałyśmy o sukni, o gościach. I wtedy powiedziałam:
— Mamo, nie chcę zapraszać jego rodziców.
Mama spojrzała uważnie, ale bez osądu:
— Jeśli cię nie zaakceptowali, masz prawo ich nie zapraszać. Ślub to twój dzień, a nie ich pole bitwy.
Długo się wahałam, ale potem zdecydowałam, że mama ma rację. Zaprosiliśmy przyjaciół, moich krewnych i najbliższych ludzi.
Uroczystość miała ciepły i szczery charakter. Śmialiśmy się, tańczyliśmy, robiliśmy zdjęcia do późnej nocy. I nie było cienia napięcia.
Po ślubie teściowie nawet nie zadzwonili, żeby pogratulować. I wiecie, wtedy po raz pierwszy poczułam spokój: jeśli ludzie nie chcą być w twoim życiu, nie trzeba ich ciągnąć na siłę.
Teraz, kiedy patrzę na nasze zdjęcie ślubne, widzę szczęście w naszych oczach. Bez fałszu, bez wymuszonych uśmiechów. I rozumiem, że czasami właściwą decyzją jest po prostu nie zapraszać tych, którzy przyszliby tylko zepsuć uroczystość.