Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam dziewczynę, którą mój syn nazwał swoją narzeczoną, coś we mnie drgnęło. Nie powiem, że poczułam niechęć — raczej niepokój.
Zbyt głośny śmiech, zbyt wiele słów, zbyt wyraziste gesty. Patrzyła na świat, jakby należał do niej.
Mój syn — spokojny, wychowany, rozsądny — obok niej wyglądał jak chłopiec, który jeszcze nie rozumie, że igra z ogniem.
Starałam się nie ingerować. „Najważniejsze, żeby był szczęśliwy” — powtarzałam sobie.
Ale serca matki nie oszukać. Widziałam, jak z czasem zaczął się zmieniać: zamknął się w sobie, stał się drażliwy, nerwowy.
Ona natomiast ciągle domagała się czegoś więcej — od życia, od niego, od wszystkich. Brakowało jej pieniędzy, uwagi, prezentów, statusu.
„On ma ambicje, ale ty nie dajesz mu skrzydeł” — powiedziała mi kiedyś przy stole, kiedy zostaliśmy sami. Milczałam wtedy, ale w głębi duszy już wiedziałam: to nie potrwa długo.
Tak też się stało. Po trzech latach ich małżeństwo rozpadło się jak kryształowa waza. Ona odeszła do innego, zostawiając mu tylko kilka zimnych rzeczy i mnóstwo wspomnień, które długo bolały duszę. Mój syn zamknął się w sobie, długo nie chciał nikogo widzieć.
„Mamo, nie wierzę już w miłość” – powiedział kiedyś, siedząc w kuchni z filiżanką zimnej kawy. Wtedy obiecałam sobie, że następnym razem nie pozwolę, aby ktoś ponownie go złamał.
Minęły dwa lata. Kiedy przyprowadził do domu inną dziewczynę, byłam ostrożna. Była cicha, delikatna, miała ciepłe spojrzenie i naturalny uśmiech. Nie próbowała robić wrażenia, nie walczyła o uwagę.
Po prostu była sobą. I wtedy pomyślałam: „To jest przeznaczenie. Przyjmę ją jak rodzinną”. Przychodziła do nas z ciastami, pomagała mi w ogrodzie, słuchała moich opowieści. „Jest jak córka, której nigdy nie miałam” – zwierzyłam się przyjaciółce.
Ale życie ma swój ironiczny scenariusz. Stopniowo zaczęłam dostrzegać drobiazgi, które nie dawały mi spokoju.
Była zbyt ostrożna w stosunku do syna – tak, jakby starała się go nie urazić, ale jednocześnie trzymała wszystko pod kontrolą.
Kiedyś, gdy zaproponowałam jej pomoc w wyborze mebli do ich mieszkania, uśmiechnęła się i powiedziała: „Dziękuję, mamo, ale już zdecydowaliśmy.
Chcę, żeby wszystko było w jednym stylu — bez starych rzeczy”. Wtedy poczułam, jakby coś we mnie pękło. „Stare rzeczy” to były nasze rodzinne meble, te, które przechowywaliśmy od młodości.
Z czasem zauważyłam, że syn zaczął się oddalać. Rzadziej dzwonił, przestał wpadać bez uprzedzenia. A kiedy pytałam, dlaczego, tylko odwracał wzrok: „Mamo, mamy swoje sprawy, nie obrażaj się”.
A ona — zawsze uprzejma, zawsze uśmiechnięta, ale w każdym jej ruchu czuło się niewidzialną ścianę.
Długo przekonywałam się, że to tylko moje domysły, że młodzi potrzebują przestrzeni. Ale kiedy nie zaprosili mnie na urodziny mojego wnuka, bo „świętowali w wąskim gronie”, zrozumiałam wszystko.
Zrobiła to, czego nie potrafiła pierwsza – odebrała mi go na dobre, nie krzykiem, nie skandalem, ale cichym uśmiechem.
Pewnego dnia postanowiłam z nią porozmawiać. „Jesteś dobrą żoną dla mojego syna”, powiedziałam cicho, „ale dlaczego mnie odtrącasz?”.
Spojrzała na mnie spokojnie i odpowiedziała: „Nie odtrącam cię, mamo. Po prostu budujemy nasze życie. Czasami trzeba wyznaczyć granice”.
Jej słowa były łagodne, ale raniły głębiej niż jakakolwiek obraza.
Teraz rzadko widuję syna. Kiedy przyjeżdża, przygotowuję jego ulubione potrawy, ukrywając przed sobą gorzki posmak, który pozostał po rozmowie z synową.
Jest szczęśliwy – widzę to. I chyba to jest najważniejsze. Ale czasami, kiedy siedzę sama wieczorem, myślę: „Może pierwsza po prostu nie umiała kochać, a druga nauczyła się grać?”.
Nie wiem, co będzie dalej. Być może czas wszystko ułoży. Ale jedno zrozumiałam na pewno: najtrudniej jest nie stracić syna, nawet gdy jest już dorosły.
Czasami myślisz, że wygrałaś, bo udało ci się ochronić go przed jedną kobietą, a potem rozumiesz – pokonano cię po cichu, bez żadnego ruchu, po prostu zabrano ci to, co najdroższe, i zrobiono to z uśmiechem.
I może to jest prawdziwa porażka matki – kiedy widzisz, że syn jest szczęśliwy, ale już nie jest twój.