Kiedy w końcu zabraliśmy się za remont mieszkania po mojej mamie, czułam coś więcej niż zwykłe podekscytowanie.
To było miejsce mojego dzieciństwa, przestrzeń pełna wspomnień, ciepła i jej delikatnego zapachu fiołków, który zdawał się unosić w powietrzu nawet po tylu latach.
Mój mąż pomagał mi od pierwszego dnia, choć widziałam, że dla niego to przede wszystkim praktyczny projekt — nowe życie, nowe ściany, czyste relacje. Dla mnie to było coś o wiele bardziej intymnego.
Kiedy wreszcie wprowadziliśmy się do odnowionego mieszkania, wciąż nie mogłam uwierzyć, że to już.
Ściany błyszczały świeżością, podłoga skrzypiała jak w starych filmach, a kuchnia wyglądała jak taka, o jakiej marzyłam od lat.
„Pięknie tu będzie nam się żyło”, powiedziałam do męża, stając w progu salonu. Uśmiechnął się, objął mnie delikatnie i dodał: „To nasz nowy początek”.
Przez pierwszy tydzień wszystko układało się idealnie. Poranne kawy w nowej kuchni, wieczorne rozmowy przy lampce ciepłego światła, plany na przyszłość.
Aż do dnia, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. Stała tam ona — teściowa. Z walizką. Z miną niewinną, choć wszyscy dobrze wiemy, że jej niewinność zawsze jest tylko początkiem czegoś nie do końca niewinnego.
– O, jak tu pięknie! – powiedziała od razu, mijając mnie w drzwiach, jakby mieszkanie było jej. – Naprawdę się postaraliście. No i teraz…
Postawiła walizkę obok kanapy.
– Teraz zróbcie mi taki sam remont. Ale zanim się do tego zabierzecie, to ja się trochę u was pomęczę. No bo gdzie mam mieszkać? W
kurzu?
Myślałam, że żartuje.
Ale ona naprawdę zdjęła płaszcz, rozłożyła się na naszej kanapie i zaczęła opowiadać o swoich planach na najbliższe dni, jakbyśmy byli hotelem z pełnym wyżywieniem.
Wieczorem usiedliśmy z mężem w kuchni.
– Powiedz jej, że to nie jest dobry moment, wyszeptałam, czując narastający ciężar w klatce piersiowej.
– To nasze pierwsze dni tutaj. Chcę… chcę się oswoić z tym miejscem. To mamina przestrzeń. Nie chcę od razu czuć się jak gość we własnym domu.
On spuścił wzrok.
– Wiesz, jaka ona jest. Przecież nie wyrzucę jej na ulicę. To tylko kilka dni.
Ale kilka dni stało się tygodniem. A tydzień zaczął niebezpiecznie zapowiadać się na miesiąc.
Teściowa miała swoje rytuały — bardzo głośne rytuały. O szóstej rano szurała kapciami po całym mieszkaniu, komentując na głos wszystko: od pogody po to, że „przydałby się bardziej funkcjonalny stół”.
Wchodziła do naszej sypialni bez pukania, bo „przecież jesteśmy rodziną”. Przestawiała rzeczy w kuchni, mówiąc: „U was to wszystko tak niepraktycznie”. I codziennie, absolutnie codziennie, powtarzała:
– To kiedy zaczniecie ten mój remont? Bo ja wam powiem, jakie płytki chcę. I gdzie ma stać łóżko. Musicie się pospieszyć, bo ja nie mam zamiaru tu siedzieć wieczność… chociaż miejsca macie wygodne.
Czułam, jak coś we mnie zaczyna pękać. Nawet nie chodziło o nią samą, ale o to, że zabrała mi czas z moją mamą. Czas, który chciałam spędzić w ciszy, dotykając ścian, oddychając wspomnieniami. Zamiast tego oddychałam stresem.
Pewnego dnia, kiedy wróciłam z pracy, usłyszałam, jak teściowa mówi do mojego męża:
– Synku, tu jest tak przyjemnie. Ja wiem, że na razie nie mam dokąd wracać, więc zostanę jeszcze trochę. A remont… no sami rozumiecie, to poważna sprawa. Wy młodzi, silni, to szybko mi to zrobicie. Tak jak sobie wymyślę.
Stanęłam w progu salonu i zapytałam najspokojniej, jak umiałam:
– Mamo… a czy ty rozumiesz, że to nasze pierwsze wspólne mieszkanie? Że to dla nas ważne? Że…
– Oj, nie przesadzaj, przerwała mi. – Przecież ja tylko pomieszkuję. Nawet mnie nie zauważycie.
Spojrzeliśmy wtedy z mężem na siebie. Po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach zmęczenie. Chyba dopiero wtedy dotarło do niego, że „kilka dni” naprawdę się przeciąga.
Wieczorem powiedziałam mu cicho:
– Albo ty z nią porozmawiasz, albo ja to zrobię. Ale jeśli zrobię to ja, to nie będzie miło.
Następnego dnia usiadł z mamą w kuchni. Nie słyszałam ich rozmowy, ale widziałam jej minę, która w ciągu trzech minut przeszła od pewności siebie do lekkiego oburzenia, potem do urażonej dumy, a w końcu — do zapakowania walizki.
Przed wyjściem spojrzała na mnie z wyrzutem:
– No dobrze, dobrze. Już idę. Ale pamiętaj, że rodzina jest najważniejsza. A ja tylko chciałam waszego dobra.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, w mieszkaniu zapadła cisza, jakiej nie słyszałam od tygodni.
Usiadłam na kanapie i dopiero wtedy zrozumiałam, jak bardzo tę ciszę kochałam.
– To nasz dom, powiedział mąż, siadając obok mnie. – I nikt nam go nie zabierze.
Spojrzałam na ściany, które mama kiedyś wybrała, i poczułam, że naprawdę wróciłam do siebie. Że to miejsce jest całe — moje, nasze. I
że tym razem nauczę się go chronić, nawet jeśli oznacza to trudne rozmowy i nie do końca wygodne decyzje.
Bo dom, który buduje się od serca, trzeba umieć obronić.
Nawet przed rodziną.
