Jestem żoną mojego męża od trzech lat i żyjemy z nim w zgodzie. Dopóki nie urodziłam dziecka, dzieliliśmy nasz rodzinny budżet na pół.
Co miesiąc odkładamy osobne środki na potrzeby domowe, osobne na święta, a dodatkowo każde z nas ma pieniądze na wydatki osobiste.
Sprzątanie domu czy gotowanie też jest zaplanowane, nie jestem gosposią i uważam, że wszystko powinniśmy robić razem.
Zawsze byłam przeciwna, gdy mężczyzna zarabia tyle samo co kobieta, a ona wraca do domu i musi posprzątać i ugotować obiad, podczas gdy on po prostu leży przed telewizorem.
Praca na drugą zmianę w domu nie jest dla mnie. Po ślubie wprowadziłam się do mieszkania męża, więc okazało się, że większość rachunków za media płacę sama. Nie ma więc do mnie pretensji.
Niedawno odwiedzili nas znajomi i zasugerowali, że nadszedł czas na remont w domu. Mieszkanie było remontowane osiem lat temu i czas coś zmienić.
Nie obchodzi mnie, co myślą, ale mój mąż poczuł się bardzo urażony i zaczął mówić o remoncie. Nie obchodzi mnie, co się dzieje w domu, bo większość czasu spędzam w pracy.
Od kilku dni marudzi mi o remoncie, a ja mu mówię, że jak chce, to może to zrobić, ale ja nie zamierzam przeznaczać na to dodatkowych środków.
Mieszkanie jest jego, zainwestuję określoną kwotę, a potem mnie wyrzuci. Teraz mój mąż zasugerował inną opcję: weźmiemy pożyczkę i podzielimy wszystko na pół, ale nie chcę dawać mu moich pieniędzy.
Fizycznie jestem gotowy pomóc we wszystkim, ale nie finansowo, jestem zadowolony ze wszystkiego, dlaczego mam płacić za jego kaprysy?