Nie wiem, czy to los, czy po prostu moja naiwność, ale zawsze wierzyłam, że dobro wraca. Że jeśli pomagasz ludziom, świat w końcu odwdzięczy ci się tym samym.
Przez całe życie starałam się być dla innych dobra. Może nawet za dobra. Bo, jak się okazało, są ludzie, którzy biorą z ciebie wszystko — aż nie zostanie nic.
Kiedy Basia wprowadziła się do naszego bloku, byłam pierwszą, która zapukała do jej drzwi z ciastem i słowami: „Jakby pani czegoś potrzebowała, proszę śmiało przychodzić”.
Była po czterdziestce, samotna, jak sama mówiła — „po ciężkim rozwodzie”. Mówiła spokojnie, miała smutne oczy i wyglądała na kogoś, kto przeżył więcej, niż chciałby pamiętać. Zrobiło mi się jej żal.
– Pani to ma dobrze – powiedziała kiedyś, gdy przyszła pożyczyć odkurzacz. – Mąż, dom, wszystko w porządku…

– Nikt nie ma lekko, ale staramy się – odpowiedziałam, śmiejąc się.
I tak się zaczęło. Najpierw drobiazgi — raz pożyczyła cukier, innym razem przyszła z pytaniem o lekarza, bo „pani się zna”. Czasem zapraszałam ją na herbatę.
Siedziałyśmy przy stole, rozmawiałyśmy o życiu, o dzieciach, o mężczyznach. Wtedy myślałam, że znalazłam w niej przyjaciółkę.
Z czasem zaczęła przychodzić częściej. Zawsze miała jakiś powód — raz potrzebowała pomocy w wypełnieniu dokumentów, raz coś jej się
zepsuło w mieszkaniu. Mój mąż, Tomek, pomagał jej bez słowa. Był z tych, co nie potrafią odmówić.
– Dobra z was para – powiedziała któregoś dnia z uśmiechem, patrząc na nas przy kolacji. – Jak z reklamy.
– Oj tam, nie przesadzaj – odparłam, ale coś w jej tonie mnie zaniepokoiło.
Nie wiem, kiedy zaczęłam czuć niepokój. Może wtedy, gdy za często dzwoniła do Tomka. Zawsze miała „ważną sprawę”: coś z pralką, z kranem, z komputerem.
On szedł, bo „jak nie pomoże, to kto?”. Ja próbowałam nie robić scen. Przecież to tylko sąsiadka.
– Kochanie, naprawdę nic się nie dzieje – mówił, całując mnie w czoło. – Nie rób ze mnie potwora.
– Nie robię – odpowiadałam, choć gdzieś w środku już nie byłam spokojna.
Któregoś dnia wróciłam wcześniej z pracy. Było po piątej, słońce zaglądało przez firanki, w domu panowała cisza. Weszłam do sypialni, bo chciałam się przebrać. I wtedy świat się zatrzymał.
Ona leżała w moim łóżku. Z nim.
Nie krzyczałam. Nie pamiętam, czy w ogóle oddychałam. Stałam w progu, patrząc, jak w popłochu próbują się ubrać, jak coś tłumaczą,
jak on mówi: „To nie tak”.
– A jak? – zapytałam cicho. – Powiedz mi, jak?
Basia wybiegła z mieszkania, nawet się nie odwróciła. On został. Stał z opuszczoną głową, bez słowa.
– Dlaczego? – spytałam po chwili. – Przecież mieliśmy wszystko.
– Nie wiem – odpowiedział. – To się po prostu stało.
To zdanie powtarzało mi się w głowie tygodniami. To się po prostu stało. Jakby zdrada była przypadkiem, jakby nikt nie ponosił za nią winy.
Nie wyrzuciłam go od razu. Chciałam zrozumieć, choć serce pękało. On błagał o drugą szansę, przynosił kwiaty, pisał wiadomości. A ja czułam tylko pustkę. Bo jak zaufać komuś, kto w jednym momencie zniszczył wszystko, w co wierzyłaś?
Basia przestała się pokazywać. Ludzie w bloku zaczęli szeptać. Wiedziałam, że wiedzą. Wiedziałam też, że mnie obserwują — jak reaguję, czy płaczę, czy udaję, że nic się nie stało.
Ale ja już niczego nie udawałam. Przestałam być tą, która zawsze wszystkim pomaga.
– Zmieniasz się – powiedziała moja przyjaciółka Kasia. – Kiedyś miałaś w sobie tyle światła.
– Może ktoś je zgasił – odpowiedziałam.
Z czasem przestałam o niej myśleć z gniewem. Została mi tylko pustka i świadomość, że nie każdemu można dać klucz do swojego serca — ani do swojego domu.
Tomek próbował wszystko naprawić. Kupował prezenty, gotował, sprzątał, mówił, że „już nigdy”. Ale każde jego „kocham cię” brzmiało jak echo dawnych kłamstw.
Pewnego dnia usiadłam naprzeciw niego przy stole i powiedziałam:
– Wiesz, Tomek, ja ci już nie wierzę. Nie dlatego, że nie próbuję, tylko dlatego, że nie potrafię.
Nie odpowiedział. Wiedział, że to koniec. Spakował się cicho, bez kłótni, bez słów. Wyszłam za nim na klatkę. Wtedy zobaczyłam Basię.
Stała przy windzie, blada, z opuszczonym wzrokiem. Nie powiedziałyśmy ani słowa.
Od tego dnia minęły dwa lata. Mieszkam sama. Nauczyłam się ciszy, spokoju i tego, że czasem trzeba pozwolić, by pewne drzwi się zamknęły.
Czasem widuję ją na ulicy. Idzie z kimś, śmieje się. Nie czuję już złości. Może nawet żal mi jej trochę — bo wiem, że człowiek, który potrafi sięgnąć po cudze szczęście, sam nigdy nie znajdzie własnego.
Kiedy sąsiadki pytają, czy mi nie żal, odpowiadam:
– Żal? Może trochę. Ale jeszcze bardziej żal mi siebie sprzed lat. Tej, która wierzyła, że pomagając innym, zawsze zyska przyjaciół.
Teraz pomagam tylko tym, którzy naprawdę to doceniają. I wiem jedno – dobro wraca. Ale tylko wtedy, gdy dajesz je tym, którzy nie
próbują ci go odebrać.