Na początku naszego wspólnego życia mój mąż oświadczył, że nie chce mieć dzieci, tylko chce żyć dla siebie, i na początku mi to odpowiadało. A potem poznałam Andrzeja, który dał mi szansę na nowe życie: „Chcę mieć z tobą co najmniej troje dzieci”

Kiedy poznałam Marka, miałam trzydzieści lat. Właśnie wtedy kończył się trudny etap mojego życia – zawiedzione nadzieje, rozstanie, utrata wiary w siebie.

A potem pojawił się on. Spokojny, opanowany, pewny siebie. Czułam, że przy nim mogę wreszcie odetchnąć.

Nie musiałam udawać silnej, nie musiałam walczyć o uwagę. On dawał mi poczucie bezpieczeństwa.

Marek był mężczyzną poukładanym. Lubił ciszę, porządek, przewidywalność. Wszystko musiało mieć swoje miejsce – kubek na tej samej półce, koszula wyprasowana w idealną linię.

Wtedy wydawało mi się, że to dobrze. Po latach chaosu taka stabilność była jak lekarstwo.

Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy na ławce nad Wisłą, Marek powiedział coś, co utkwiło mi w pamięci na zawsze.

– Muszę być z tobą szczery – zaczął spokojnie. – Nie chcę mieć dzieci. Nie widzę się w roli ojca. Lubię swoje życie takie, jakie jest. Cisza, podróże, święty spokój.

Patrzyłam na niego i kiwnęłam głową. Wtedy naprawdę myślałam, że mnie to nie dotyczy. Że ja też nie potrzebuję dziecka, że wystarczy nam siebie nawzajem. – W porządku – odpowiedziałam. – Ja też nie mam takiej potrzeby.

Dwa lata później wzięliśmy ślub. Nasze życie wyglądało idealnie: wspólne wakacje, kolacje przy winie, wieczory przed telewizorem.

Wszyscy mówili, że jesteśmy świetną parą. I rzeczywiście – między nami nie było kłótni ani dramatów. Ale z czasem zaczęłam czuć, że w tym spokoju brakuje… życia.

Zdarzało się, że szliśmy przez park, a ja patrzyłam na rodziny z dziećmi. Na małe dziewczynki w kolorowych czapkach, które śmiały się, gdy tata gonił je po trawie. W takich chwilach coś mnie ściskało w środku. Marek to widział. Zawsze wtedy mówił cicho:

– Nie patrz tak. To nie dla nas.

I choć chciałam zaprzeczyć, nie potrafiłam. Bo w głębi serca wiedziałam, że dla mnie właśnie to „nie dla nas” staje się coraz bardziej bolesne.

Pewnego wieczoru zapytał:

– Ty się nie rozmyśliłaś, prawda? W sprawie dzieci. Bo wiesz, że ja nie chcę.

Uśmiechnęłam się sztucznie. – Nie, oczywiście, że nie – skłamałam.

Lata mijały, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że przystaję przed wystawą sklepu z zabawkami. Patrzyłam na pluszowe misie, maleńkie buciki, książeczki z bajkami. Nie miałam odwagi przyznać się nawet samej sobie, jak bardzo tęsknię za kimś, kogo nigdy nie miałam.

Aż przyszło lato, które zmieniło wszystko. Pojechałam na tydzień do mojej siostry do Poznania, żeby pomóc jej przy remoncie kawiarni.

Tam poznałam Andrzeja – architekta, jej znajomego. Był zupełnym przeciwieństwem Marka: spontaniczny, uśmiechnięty, z błyskiem w oczach.

Od pierwszej chwili poczułam, że przy nim oddycham inaczej.

– Masz w sobie coś dobrego – powiedział, gdy po raz pierwszy zostaliśmy sami. – Tylko tak, jakbyś to ukrywała.

Zaśmiałam się. – Może po prostu dawno nie miałam komu tego pokazać.

Rozmawialiśmy godzinami. O życiu, o marzeniach, o tym, czego się boimy. Andrzej słuchał – naprawdę słuchał. A jego spojrzenie miało w
sobie coś, co topiło lód w moim sercu.

Po kilku dniach zapytał:

– Masz dzieci?

– Nie. Mój mąż nigdy nie chciał.

Spojrzał na mnie poważnie. – A ty? Chciałaś?

Zamilkłam. Potem wyszeptałam:

– Bardzo.

Wtedy powiedział coś, co rozbiło moją skorupę:

– Ja chcę mieć z tobą co najmniej trójkę dzieci.

Zamrugałam ze zdziwienia. – Żartujesz?

– Wcale nie. Ty jesteś kobietą, z którą chciałbym zbudować dom, w którym słychać śmiech dzieci.

I w tej jednej chwili wszystko stało się jasne. Zrozumiałam, że przez lata żyłam w złudnym spokoju, który był tylko ciszą po marzeniach. Że obietnica dana z wygody może być więzieniem.

Kiedy wróciłam do domu, Marek siedział na kanapie, oglądał dokument o samochodach i pił piwo. Tak wyglądały nasze wieczory od lat.

– Marek – zaczęłam niepewnie. – Myślałeś kiedyś, że mogłoby być inaczej? Że coś tracimy?

Nie oderwał wzroku od ekranu. – Po co kombinujesz? Mamy wszystko, czego nam trzeba.

I wtedy zrozumiałam, że „nam” już nie istnieje. Jest tylko on i jego spokój. A ja? Byłam tylko dodatkiem do jego ciszy.

Kilka miesięcy później odeszłam. Bez awantur, bez łez. Zostawiłam klucze na stole, zapach jego perfum w szafie i przeszłość za drzwiami.

Dziś mieszkam z Andrzejem. Nie mamy jeszcze trójki dzieci, jak żartobliwie mówił, ale mamy naszego synka. Ma dopiero rok, a ja czuję, że dopiero teraz żyję naprawdę.

Kiedy widzę, jak Andrzej trzyma go w ramionach, wiem, że wtedy – tamtego dnia – podjęłam właściwą
decyzję.

Życie zaczęło się nie wtedy, gdy wyszłam za mąż, lecz wtedy, gdy odważyłam się być szczęśliwa. Czasem, żeby zacząć od nowa, nie trzeba cudu. Trzeba tylko odwagi powiedzieć: „Ja chcę inaczej”.

Kiedy wraz z mężem świętowaliśmy 25. rocznicę ślubu, powiedział mi, że zasługuje na młodszą żonę niż ja i że w wieku 55 lat jego życie dopiero się zaczyna: „Spójrz na siebie, zasługuję na coś lepszego”

„Mamo, jesteśmy bardzo zajęci pracą, a dzieci codziennie chodzą do szkoły, naprawdę nie mamy dla ciebie czasu”: powiedziała mi córka, kiedy po raz kolejny do niej zadzwoniłam

Kiedy wraz z mężem świętowaliśmy 25. rocznicę ślubu, powiedział mi, że zasługuje na młodszą żonę niż ja i że w wieku 55 lat jego życie dopiero się zaczyna: „Spójrz na siebie, zasługuję na coś lepszego”