Na emeryturze postanowiłam, że mam prawo pojechać na wakacje do Hiszpanii, ale mój syn miał inne zdanie.
Kiedy przeszłam na emeryturę, coś się zmieniło w mojej duszy. Nie czułam się stara, po raz pierwszy od wielu lat czułam się… wolna.
Nie musiałam biegać do pracy, nastawiać budzika, zastanawiać się, jak wybrnąć z marnej pensji, aby pomóc dzieciom, spłacić kredyty, kupić nowe ubrania wnukom.
Po raz pierwszy usiadłam rano z filiżanką kawy i pomyślałam: mam prawo do siebie. Tak, do siebie.
Nie jako matka, babcia czy księgowa — ale jako kobieta, która przez czterdzieści lat dźwigała wszystko na swoich barkach. A skoro przeżyłam sześćdziesiąt pięć lat, to może czas trochę pożyć dla siebie?
Od dawna marzyłam o tym, żeby zobaczyć Hiszpanię. Tę, gdzie słońce jest ciepłe nawet zimą, gdzie wąskie uliczki pachną kawą i pomarańczami, gdzie można siedzieć w cieniu palm i po prostu… nic nie robić.
Nie interesowały mnie luksusowe hotele, chciałam wynająć prosty pokój nad morzem, wstawać bez pośpiechu, spacerować boso i w ciszy cieszyć się tym, czego zawsze mi brakowało — ciszą.
Sprzedałam kilka starych rzeczy, odłożyłam część emerytury, trochę pomogła mi przyjaciółka i już miałam bilety w rękach. Małe marzenie wielkiej kobiety.
Ale kiedy powiedziałam o tym synowi — jego twarz się zmieniła.
— Oszalałaś? — powiedział. — Jakie podróże w twoim wieku? Co będziesz tam robić sama? Co, źle ci w domu?
Stałam w korytarzu jego mieszkania, gdzie niedawno zostawiłam wnukom nowe zimowe ubrania, i nie rozumiałam — dlaczego muszę się tłumaczyć?
Dlaczego moja niezależność go obraża? Kontynuował, że lepiej byłoby, gdybym dała mu te pieniądze, bo on i jego żona mają kredyt, bo córka idzie do szkoły, bo „teraz nie czas na rozrywki”.
A ja siedziałam i milczałam, bo miałam stary nawyk – milczeć, kiedy boli. Ale gdzieś w piersi już biło coś nowego – chęć życia.
W tym momencie zrozumiałam: nigdy nie nauczono mnie kochać siebie. Całe życie byłam czyjąś córką, matką, pracownicą. A kiedy po raz pierwszy powiedziałam:
„Chcę” — powstrzymano mnie. Uznano mnie za winną. Czego? Że nie umieram przy kuchence? Że nie biegam na pierwsze wezwanie? Że odważyłam się pomyśleć o sobie?
Wyjechałam. Wbrew wszystkim. I wiecie, co było najdziwniejsze? Nie bałam się. Ani drogi, ani nowego kraju, ani języka. Budziłam się rano, wychodziłam na balkon i wdychałam powietrze pachnące wolnością.
Po raz pierwszy w życiu siedziałam sama w kawiarni i nie czułam się samotna. Czytałam książki, kąpałam się w morzu, rozmawiałam z ludźmi, którzy nie pytali, dlaczego jestem sama, ale pytali: „Jak się pani czuje?”.
Te dwa tygodnie były najlepszymi w moim życiu. Ponieważ pozwoliłam sobie po prostu być. Bez wyrzutów, bez obowiązków, bez ról. Po prostu kobietą. Człowiekiem.
Kiedy wróciłam, syn nie wyszedł mi na spotkanie na dworzec. Obraził się. Milczy. Mówi, że się zmieniłam. I rzeczywiście się zmieniłam.
Nie poświęcam już wszystkiego tylko dlatego, że „tak trzeba”. Nie przepraszam za swoje pragnienia. I nie pozwalam, aby traktowano mnie jak kobietę do dyspozycji.
Być może coś straciłam. Ale na pewno odnalazłam siebie. Na starość. I było to warte każdej minuty spędzonej pod hiszpańskim słońcem.