Dwa lata temu przeszliśmy na emeryturę. Pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. Wyszedłem z pracy z lekką głową, jakby ktoś zdjął ze mnie ciężki plecak, który nosiłem przez całe dorosłe życie.
Myślałem, że teraz wreszcie zacznie się czas dla nas. Dla mnie i dla niej. Bez budzików, bez pośpiechu, bez ciągłego odkładania wszystkiego „na później”.
— Teraz to już będziemy mieli czas — powiedziałem wtedy żonie. — Może wreszcie gdzieś pojedziemy. Morze, góry, cokolwiek.
Uśmiechnęła się, ale ten uśmiech był jakiś niepewny.
— Zobaczymy — odpowiedziała. — Zobaczymy, jak się wszystko ułoży.

Nie naciskałem. Przez całe życie byłem tym cierpliwym. Tym, który rozumie, czeka, dopasowuje się. Ona zawsze miała więcej obowiązków
w głowie. Dzieci, dom, potem wnuki. Ja byłem gdzieś obok, spokojny, przewidywalny.
Na początku emerytura naprawdę wyglądała jak obietnica. Długie poranki, wspólna kawa, rozmowy bez zegarka w ręku. Ale bardzo szybko
zauważyłem, że te chwile zaczynają znikać. Najpierw pojedyncze dni, potem całe tygodnie.
— Jadę do córki — mówiła. — Trzeba pomóc z dziećmi.
— Dobrze — odpowiadałem. — Odpocznij tam trochę.
Tyle że to nie było „trochę”. To było codziennie. Od rana do wieczora. Wnuki, obiady, spacery, zakupy. A ja? Zostawałem w domu. Sam.
Z obiadem z wczoraj i ciszą, która z każdym miesiącem robiła się coraz cięższa.
— Może pojechalibyśmy gdzieś chociaż na kilka dni? — zaproponowałem pewnego wieczoru. — Nie muszą to być dalekie wakacje.
— Teraz nie mogę — odpowiedziała bez zastanowienia. — Wiesz, że córka się obraża, jak nie pomagam.
To zdanie zaczęło wracać jak refren. „Córka się obraża”. Jakby to była wyrocznia. Jakby jej obraza była ważniejsza niż wszystko inne.
— A ja? — zapytałem kiedyś ostrożnie. — Ja się nie obrażam, ale też jestem.
Spojrzała na mnie zdziwiona.
— Przecież ty rozumiesz — powiedziała. — Ty zawsze rozumiałeś.
I właśnie to było najgorsze. Że zawsze rozumiałem. Za bardzo.
Mijały miesiące. Znajomi opowiadali o wyjazdach, sanatoriach, krótkich wypadach nad jezioro. Ja kiwałem głową, uśmiechałem się i zmieniałem temat. Nie miałem co powiedzieć.
— Ty to masz szczęście, że żona tak się angażuje w życie dzieci — powiedział mi kiedyś kolega.
Nie odpowiedziałem. Bo jak wytłumaczyć komuś, że można czuć się samotnym we własnym małżeństwie?
Pewnego dnia nie wytrzymałem. Siedzieliśmy w kuchni, ona szykowała się do wyjścia, ja znowu zostawałem sam.
— Wiesz, że od dwóch lat ani razu nie byliśmy razem na wakacjach? — powiedziałem nagle.
Zatrzymała się.
— Teraz nie jest na to czas.
— A kiedy będzie? — zapytałem. — Kiedy wnuki dorosną? Kiedy córka przestanie się obrażać?
Westchnęła ciężko.
— Nie rozumiesz, jaka ona jest. Jak jej nie pomogę, potrafi się nie odzywać tygodniami.
— A ja? — powtórzyłem. — Ja się nie obrażam, więc mogę poczekać?
Zapadła cisza. Długa, niewygodna.
— Myślałam, że emerytura będzie spokojna — powiedziałem w końcu. — Że wreszcie będziemy razem.
— Przecież jesteśmy razem — odpowiedziała.
— Jesteśmy w tym samym mieszkaniu — poprawiłem. — To nie to samo.
Nie krzyczałem. Nie robiłem awantury. Mówiłem cicho, ale każde słowo bolało.
— Czuję się jak ktoś na drugim planie — dodałem. — Jakby moje potrzeby były mniej ważne, bo nie robię scen.
Spojrzała na mnie wtedy inaczej. Jakby pierwszy raz naprawdę mnie zobaczyła.
— Nie wiedziałam, że tak to odbierasz — powiedziała.
— Bo nigdy nie pytałaś — odpowiedziałem.
Tamtego wieczoru nie wyszła. Zadzwoniła do córki i powiedziała, że jutro nie przyjedzie. Słyszałem, jak córka podnosi głos przez
telefon. Słyszałem też, jak żona po raz pierwszy nie przeprasza.
— Mam też swoje życie — powiedziała spokojnie.
Nie wiem, co będzie dalej. Nie pakujemy jeszcze walizek. Nie mamy zarezerwowanych wakacji. Ale pierwszy raz od dawna czuję, że ktoś mnie wysłuchał.
Emerytura miała być nowym początkiem. I może wciąż nim będzie. Tylko trzeba było najpierw powiedzieć głośno, że nawet najbardziej cierpliwy człowiek też ma granice.
Bo miłość do dzieci i wnuków nie powinna oznaczać zapomnienia o tym, kto siedzi obok przy stole od kilkudziesięciu lat.