Tymczasem życie powoli zaczęło mi pokazywać, że równie mocno wpływa na nas to, co dzieje się poza domem — a najbardziej to, co dzieje się w telefonie mojego męża.
A w jego telefonie od kilku lat króluje jedna osoba: jego mama. Jej wiadomości pojawiały się o każdej porze dnia, czasem wieczorem, czasem rano, a czasem w środku robienia śniadania, kiedy nawet nie zdążyłam wypić kawy. Na ekranie migało znajome: „Synku, kup mi…”,
„Synku, możesz…”, „Synku, a może wpadniesz zobaczyć…”. Z czasem zaczęła wysyłać nawet całe listy zakupów, zdjęcia cen z marketu i przypomnienia o drobnych naprawach, które jej zdaniem „tylko on umie zrobić”.
Mój mąż reagował niemal automatycznie, jakby ktoś naciskał w nim niewidoczny guzik.
„Skoczę na chwilę, pomogę jej” — powtarzał i wychodził. A ja zostawałam sama — z obiadem na kuchence, z dziećmi, z tysiącem spraw, które też miały prawo być ważne.
Nie buntowałam się od razu, bo nigdy nie chciałam, by wyglądało to jak walka o uwagę. Rozumiałam, że jest jedynym synem i że mama zawsze była dla niego kimś, kogo trzeba chronić.
Ale z biegiem czasu nasze życie zamieniło się w rytm dyktowany jej wiadomościami.
Kiedy pewnego wieczoru znowu zadzwoniła, mój mąż nawet na mnie nie spojrzał. Odłożył widelec, westchnął i powiedział: „Muszę jechać, mama ma problem z telewizorem”.
„Problem z telewizorem? Naprawdę?” — zapytałam. „Tak, mówi, że nie działa kanał z pogodą”. „Może wystarczy przestawić pilot?” — spróbowałam zażartować, ale on już zakładał buty.
Kilka dni później usłyszałam nowe zdanie, które we mnie utkwiło. „Synu, musimy zrobić generalny remont mieszkania, wszystko się sypie. Kiedy możesz zacząć?”
Tylko tyle. Bez pytania, bez zastanowienia, bez cienia refleksji, że on ma pracę, dzieci, żonę i życie.
A on — oczywiście — niemal odruchowo odpowiedział: „Pomyślę, mamo, dam ci znać”. Patrzyłam na niego wtedy i czułam, jak we mnie rośnie cicha, ciężka fala, której nie mogłam już zatrzymać.
Przecież ja też mam rodzinę. Ja też mam mamę. I moja mama… również ma mieszkanie, które prosi się o remont. Tyle że moja nie wysyła
list zakupów. Nie dzwoni co chwilę. Nie narzuca się. Czeka, aż ktoś o niej pomyśli.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Budował we mnie się rodzaj obcości — jakbyśmy z mężem mieszkali razem, ale jego sercem i energią rządził ktoś zupełnie inny.
Następnego ranka usiedliśmy w kuchni, a ja, trzymając kubek z kawą, powiedziałam spokojnie: „Skoro twoja mama potrzebuje remontu, to przypomniałam sobie, że moja też nie ma nic przeciwko. Może zaczniemy od niej?”
Mój mąż spojrzał na mnie tak, jakby pierwszy raz usłyszał, że mam swoją własną mamę. „Ale przecież twoja nigdy o nic nie prosi” — odpowiedział. „Bo nie chce być ciężarem” — szepnęłam. „Ale to nie znaczy, że nie potrzebuje pomocy”.
Widziałam, jak na jego twarzy pojawił się niepewny uśmiech, taki, który mówił: „Nie róbmy problemów”. „To zupełnie co innego” — próbował tłumaczyć.
— „Moja mama jest sama, a twoja jest… no, twoja sobie radzi”. „Radzi sobie, bo nie ma wyjścia” — przerwałam. — „Chcesz wiedzieć, ile rzeczy naprawia sama? Ile spraw odkłada na później, bo nie ma komu zawracać głowy?”.
Cisza rozlała się między nami jak gęsty dym. To była ta chwila, w której zrozumiałam, że dla niego to nie kwestia wyboru — to nawyk.
Przyzwyczajenie tak głęboko zakorzenione, że nawet nie pytał, czy coś jest w porządku. Po prostu robił, co mu kazano. I nie zauważał, jak bardzo nas to rani.
Tego samego popołudnia, kiedy jego mama znowu napisała: „Synu, potrzebuję, żebyś przyjechał, bo w kranie coś kapie”, zebrałam się na odwagę i powiedziałam: „Dzisiaj nigdzie nie jedziesz. Dzisiaj pojedziemy razem do mojej mamy. Dzieci za nią tęsknią”.
W jego oczach zobaczyłam zaskoczenie, jakby nagle odsłoniło się przed nim coś, czego nie chciał widzieć.
„Ale mama…” — zaczął, jednak szybko przerwałam: „Twoja mama ma syna. Ale ja nie jestem jej służącą. A ja też mam mamę. I też chcę, żebyś czasem pamiętał o niej tak, jak pamiętasz o swojej”.
Powietrze stało się ciężkie, ale pierwszy raz od dawna poczułam, że mówię coś, co muszę powiedzieć. Mój mąż długo siedział bez słowa, patrząc w jeden punkt.
W końcu cicho odpowiedział: „Masz rację. Nie zauważyłem, jak to wygląda. Przyzwyczaiłem się”. „Wszyscy się do czegoś przyzwyczajamy” — dodałam łagodniej. — „Ale można to zmienić”.
Tamtego dnia pojechaliśmy do mojej mamy. Była wzruszona i zaskoczona, bo dawno nikt nie zapytał jej, czego potrzebuje. Nie było wielkich gestów, ale mąż sam zaczął oglądać gniazdka, krany, półki.
A ja patrzyłam na nich oboje i czułam, że w końcu coś się wyrównało. Że wreszcie nie jestem dodatkiem do czyjegoś życia, tylko pełnoprawną częścią wspólnej rodziny.
Wieczorem mój mąż sam zadzwonił do swojej mamy. „Mamo, będę mógł pomóc, ale nie wszystko od razu. Muszę ustalić czas, bo mamy też swoje sprawy”.
Usłyszałam w tle jej oburzone: „To żona ci nagadała?”. A on spokojnie odpowiedział: „Nie. Po prostu nie widziałem, że przesadzam”.
To była dla mnie ważna chwila. Nie dlatego, że wygrałam jakąś niewidzialną bitwę. Ale dlatego, że mój mąż pierwszy raz spojrzał na nasze życie nie tylko przez pryzmat obowiązków wobec innych.
Zobaczył nas. Swoją żonę. Swoją rodzinę. I to wystarczyło, by poczuć, że wreszcie jesteśmy po jednej stronie.
Przez długi czas mieszkaliśmy z teściami i na początku naprawdę wierzyłam, że to tylko przejściowy…
Często pukała do moich drzwi. Zawsze nieśmiało, jakby przepraszała za sam fakt swojego istnienia. Najpierw…
Pracujemy razem. To brzmi dumnie, kiedy ktoś pyta, czym się zajmujemy. Wspólna firma, wspólne godziny,…
Zawsze byłam tą „rozsądną” córką. Tą, na którą można liczyć. Kiedy mama chorowała, to ja…
Przez całe życie byłam kobietą, która „daje radę”. Tak o mnie mówiono w rodzinie, w…
Przez całe życie powtarzałam sobie, że wszystko da się poukładać, jeśli tylko jest dobra wola.…