Kiedy wraz z mężem kupowaliśmy mieszkanie dla syna, wydawało mi się, że dokonujemy najlepszej inwestycji w jego przyszłość.
Nie mieliśmy nadmiaru pieniędzy, dużo oszczędzaliśmy, odmawialiśmy sobie wakacji i nowych rzeczy.
Ale myśleliśmy tylko o jednym – aby nasz syn miał dom, swoją przestrzeń, swoją rodzinę. Wierzyliśmy, że to krok miłości, przejaw troski, którego dzieci nie zapomną.
Wtedy spotykał się z dziewczyną, właśnie zaczęli mieszkać razem. Razem z mężem cieszyliśmy się: w końcu nasz chłopiec dorasta, zakochuje się, buduje życie.
Marzyłam, że kiedyś wszyscy będziemy świętować ich ślub, powitać wnuki, pomagać, gdy będzie trzeba.

Chciałam być dobrą teściową. Nie taką, o której potem mówią szeptem. Nie taką, która się wtrąca, poucza lub krytykuje. Chciałam, żeby mnie kochano.
Ale, jak to mówią, nie zawsze to, co robisz z dobrym sercem, jest tak samo odbierane.
Kiedy przeprowadzili się do mieszkania, pomagałam, jak mogłam. Kupiłam nową zastawę stołową, pościel, nawet ręczniki dobrałam do kolorów łazienki.
— Jesteś prawdziwą gospodynią — powiedziałam synowej, kiedy razem rozkładałyśmy rzeczy. — Teraz będziesz tu mieszkać, niech wszystko będzie tak, jak ci wygodnie.
Ona tylko skinęła głową. Uśmiechnęła się, ale jakoś powściągliwie. Pomyślałam wtedy, że może po prostu się wstydzi. Jest młoda.
Pierwszy rok wszystko było spokojnie. Przychodziliśmy z wizytą, przynosiliśmy coś smacznego, siedzieliśmy przy herbacie.
Nie wtrącałam się w ich sprawy, nie pytałam, dlaczego naczynia nie są umyte lub dlaczego nadal nie mają dziecka. Ale stopniowo zaczęłam czuć, że jakby nas odsuwają na bok.
Najpierw synowa przestała dzwonić. Potem przestała zapraszać. Syn coraz częściej mówił:
— Mamo, jesteśmy teraz zajęci. Potem przyjedziemy do ciebie.
Ale to „potem” nigdy nie nadchodziło.
Pewnego razu powiedziałam mężowi:
— Ona mnie unika. Widzę to. Nie chce, żebyśmy przychodzili.
On tylko wzruszył ramionami.
— Nie przejmuj się. Młodzi mają swoje życie.
Ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Bo kiedy ludzie są wdzięczni, to się to czuje. A kiedy cię po cichu wypychają poza granice, to boli.
Minęło pięć lat. Pięć lat, odkąd mieszkają w mieszkaniu, które kupiliśmy z mężem. I przez cały ten czas czuję się tam jak gość. Nawet czuję się niezręcznie, wchodząc bez uprzedzenia, chociaż w dokumentach mieszkanie jest zapisane na nas.
Pewnego razu, kiedy syn poprosił mnie o dokumenty z licznika, weszłam, szukając ich, i zobaczyłam, że na ścianie nie ma już naszych zdjęć. Tam, gdzie kiedyś wisiał nasz rodzinny portret, teraz wisiała ramka z jej rodzicami.
„Może to drobiazg” – pomyślałam. Ale właśnie z takich drobiazgów składa się poczucie, że zostałeś wykreślony.
Wielokrotnie próbowałam porozmawiać. Mówiłam synowi:
„Nie potrzebuję niczego, po prostu chcę, żebyśmy pozostali rodziną”.
A on odpowiadał krótko:
„Mamo, nie komplikuj. Wiesz przecież, jaka ona jest wrażliwa. Nie wtrącaj się w nasze życie”.
I wtedy zrozumiałam: on nie widzi, że my się nie „wtrącamy”, po prostu staramy się być blisko.
A kiedy pewnego razu ostrożnie powiedziałam synowej:
— Starałam się dla was, chciałam, żebyście mieli dobrze — ona odpowiedziała niemal obojętnie:
— Jesteśmy wdzięczni. Ale teraz to nasz dom.
I te słowa, proste, bez złości, uderzyły mocniej, niż gdyby na mnie nakrzyczała.
Bo naprawdę chciałam być dobrą teściową. Nie dla pochwał, nie dla wdzięczności. Po prostu chciałam, żeby nas traktowano z miłością.
A teraz siedzę w kuchni, patrzę przez okno i myślę: może naprawdę coś robiłam nie tak. Może zbytnio chciałam się podobać, a trzeba było po prostu być sobą. Może powinnam była częściej milczeć lub przeciwnie — więcej mówić. Ale teraz jest już za późno.
Mieszkanie, na które przez lata pracowaliśmy z mężem, stało się dla nas miejscem, do którego nie jesteśmy zapraszani. A synowa — kobietą, którą marzyłam nazywać córką, ale która pozostała obca.
A jednak nie żywię urazy. Bo rozumiem: życie jest teraz inne. Ludzie żyją szybciej, zamykają drzwi, aby chronić swoją przestrzeń.
Szkoda tylko, że wraz z tymi drzwiami czasami zamykają swoje serca.
A ja chyba zatrzymam klucz u siebie. Nie dlatego, że chcę przyjść nieproszona, ale dlatego, że wierzę: kiedyś syn zadzwoni i powie:
— Mamo, tęskniliśmy. Przyjedź.
I wtedy, być może, przy filiżance herbaty, w ciszy, w końcu znów staniemy się rodziną. Bez urazy, bez dystansu, bez bólu, który teraz ściska duszę. Bo ja po prostu chciałam być dobrą teściową.