Moja siostra i ja zawsze byłyśmy nierozłączne. Od dzieciństwa robiłyśmy wszystko razem — bawiłyśmy się, kłóciłyśmy się, godziłyśmy się, dzieliłyśmy sekretami, a nawet ubraniami.
Nawet kiedy wyjechałam do innego miasta na studia, codziennie rozmawiałyśmy przez telefon.
Znałam jej rozkład zajęć, jej marzenia, jej małe sekrety, a ona znała moje. Miałyśmy swój język, swoje żarty, swoje rytuały.
Wydawało mi się, że nic na świecie nie będzie w stanie nas rozdzielić.
Kiedy poznała swojego przyszłego męża, szczerze się ucieszyłam. Widziałam, jak błyszczą jej oczy i cieszyłam się, że w końcu spotkała człowieka, który, jak mi się wydawało, będzie ją kochał tak samo jak ja.
Razem wybierałyśmy jej sukienkę na randkę, dzwoniła do mnie, żeby zapytać, co przygotować mu na kolację. Czułam się częścią tego nowego etapu w jej życiu.
Ślub był piękny i ciepły. Pamiętam, jak stałyśmy z nią w korytarzu restauracji, ona poprawiała welon, a ja powiedziałam:
— No cóż, teraz będziesz miała swoją rodzinę, ale pamiętaj: ja też jestem twoją rodziną.
Roześmiała się i uściskała mnie: — Co ty, Julia, oczywiście! Przecież jesteśmy razem na zawsze.
Przez pierwsze miesiące po ślubie nadal się widywałyśmy. Przychodziłam do nich z wizytą, przynosiłam ciasta, piłyśmy herbatę w kuchni, wspominałyśmy przeszłość.
Ale stopniowo nasze spotkania stawały się coraz rzadsze. — Słuchaj, dzisiaj nie wyjdzie — mówiła, kiedy dzwoniłam. — Jedziemy z Marcinem do jego rodziców.
— Słuchaj, dzisiaj nie wyjdzie — mówiła, kiedy dzwoniłam. — Jedziemy z Marcinem do jego rodziców.
— Dobrze, to może jutro? — miałam nadzieję.
— Jutro też nie bardzo… Mamy plany.
Zaczęłam zauważać, że przestała dzwonić pierwsza. Nawet gdy pisałam do niej na czacie, odpowiedzi były krótkie: „Jestem zajęta”, „Opowiem później”, „Nie mogę rozmawiać”.
Pewnego razu zaproponowałam: — Spotkajmy się po pracy na kawę, jak dawniej? Chociażby na pół godziny. Ona westchnęła: — Julia, mam rodzinę, nie mogę spotykać się z tobą codziennie.
To zdanie uderzyło mnie mocniej, niż się spodziewałam.
Zawsze wiedziałam, że mąż i dzieci zmieniają życie, ale nigdy nie myślałam, że będzie to oznaczało utratę nas.
To zdanie uderzyło mnie mocniej, niż się spodziewałam. Zawsze wiedziałam, że mąż i dzieci zmieniają życie, ale nigdy nie sądziłam, że będzie to oznaczało utratę nas.
Stopniowo zaczęłyśmy komunikować się jak dalekie krewne: kilka razy w roku — podczas świąt lub urodzin. I za każdym razem łapałam się na tym, że chcę zapytać, jak naprawdę się ma, czy jest szczęśliwa, czy pamięta czasy, kiedy miałyśmy najlepsze przyjaciółki.
Ale zamiast tego wymieniałyśmy standardowe frazy: „Wszystko w porządku”, „Praca, dom”, „A co u ciebie?”
Pewnego wieczoru przeglądałam nasze stare zdjęcia — z dzieciństwa, z uniwersytetu, z podróży. Śmiejemy się na nich, obejmujemy się, trzymamy się za ręce.
I zrozumiałam, że te dwie dziewczynki ze zdjęć już nie istnieją. Stałyśmy się innymi ludźmi, a mój ból polegał na tym, że ja wciąż trzymałam się przeszłości, a ona poszła dalej.
Nie jestem na nią zła. Kocham ją tak samo jak wcześniej. Ale teraz wiem: czasami trzeba puścić nawet najbliższych, aby miłość nie stała się ciężarem.
Bo chyba największym przejawem miłości jest pozwolenie drugiej osobie żyć własnym życiem, nawet jeśli nie ma w nim już miejsca dla ciebie.
Mąż zostawił mnie z trójką dzieci i poszedł do innej kobiety: „Kochamy się i nie mogę cię zdradzać”