Moja przyjaciółka, kiedy wychodziła za mąż, nawet nie zaprosiła mnie na wesele, chociaż zawsze ją we wszystkim wspierałam, a wszystko przez jej narzeczonego: „Zaczynam nowe życie i tobie też radzę”

Znałyśmy się jeszcze z uniwersytetu. Pisałyśmy razem notatki, razem zdawałyśmy egzaminy, razem śmiałyśmy się z drobiazgów i płakałyśmy z byle powodu.

Kasia była dla mnie jak siostra. Nie tylko przyjaciółka — rodzina. Wiedziałam o niej wszystko: o chłopakach, o kłótniach z rodzicami, nawet o tym, jak kiedyś nocowała w akademiku bez prądu i grzała herbatę zapalniczką.

Byłyśmy tak blisko, że czasem wydawało się, jakby nasze myśli szły tym samym rytmem.

Kiedy poznała Marcina, naprawdę się cieszyłam. Wydawał się normalny, spokojny, solidny. Nie z tych, co dużo gadają.

Na początku wszystko wyglądało harmonijnie. Spędzali razem weekendy, jeździli do jej rodziców, robili wspólne zdjęcia.

Screen freepik

Kasia promieniała. A ja się cieszyłam, bo wiedziałam, jak długo marzyła o prawdziwym związku.

Z czasem jednak zauważyłam, że widujemy się coraz rzadziej. To miała „sprawy”, to „Marcin nie lubi, kiedy wracam późno”. Na początku nie zwracałam na to uwagi — pomyślałam, zakochana, przejdzie jej.

Ale z każdym miesiącem oddalała się coraz bardziej. Nasze rozmowy stały się krótkie, ostrożne. Jakby bała się powiedzieć za dużo.

Pewnego dnia zaproponowałam spotkanie — po prostu na kawę. Odpowiedziała krótko:

— Może innym razem. Jedziemy z Marcinem za miasto na weekend.

Wtedy po raz pierwszy poczułam chłód. Jakby między nami stanął mur.

A potem nadszedł dzień, którego długo nie zapomnę. Przypadkiem zobaczyłam na Instagramie zdjęcie — Kasia w sukni ślubnej.

Uśmiechnięta, obok Marcin. A pod zdjęciem podpis: „Zaczynamy nowe życie!”

Screen YT

Zrobiło mi się słabo. Ślub. Jej ślub. Beze mnie.

Nie mogłam uwierzyć. Przecież tyle razem przeszłyśmy. Byłam przy niej w najtrudniejszych chwilach. A teraz — po prostu wykreślona.

Bez wyjaśnienia, bez telefonu, bez jednego „przepraszam”.

Zadzwoniłam. Długo nie odbierała. A gdy w końcu usłyszałam jej głos, nie było w nim ani ciepła, ani żalu.

— Kasiu, wyszłaś za mąż? — zapytałam drżącym głosem.

— Tak — odpowiedziała spokojnie.

— I nawet mi nie powiedziałaś? Nie zaprosiłaś?

Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy.

— Wiesz… Marcinowi nie za bardzo podobają się niektórzy z moich znajomych. Uważa, że przeszłość trzeba zostawić za sobą.

Milczałam. W gardle ścisnęło.

— Przeszłość? To ja jestem twoją przeszłością? — wydusiłam z trudem.

— Zaczynam nowe życie — powiedziała chłodno. — I tobie też radzę.

Rozłączyła się.

Tego wieczoru długo siedziałam przy oknie. Deszcz bębnił o szybę, a ja nie mogłam powstrzymać łez. Nie przez Marcina, nie przez
obrazę. Przez to, że straciłam człowieka, któremu ufałam bezgranicznie.

Z czasem zrozumiałam, że takie historie nie są rzadkością. Są ludzie, którzy, gdy wchodzą w nowy związek, odcinają wszystko, co
przypomina im o dawnym życiu. Boją się, że stare więzi mogą coś zniszczyć — jakby przyjaźń była zagrożeniem.

Minęły dwa lata. Nie widziałyśmy się, nie pisałyśmy. I pewnego dnia dostałam wiadomość:

„Cześć. Mogę przyjechać? Po prostu porozmawiać.”

Screen YT

Kasia stała w drzwiach — zmęczona, z czerwonymi oczami. Nic nie pytałam. Usiadła i rozpłakała się. Potem powiedziała:

— On mnie zostawił. Powiedział, że jest mu ze mną ciężko. Że nie jestem tą, z którą chce budować rodzinę.

Milczałyśmy. Przyniosłam herbatę, usiadłam obok. Kasia płakała, a ja patrzyłam na nią i myślałam, jak dziwnie układa się życie.

Ludzie, których kochamy, czasem sami od nas uciekają, by potem wrócić — złamani, bez wiary, ale z potrzebą ciepła.

Nie powiedziałam jej nic gorzkiego. Nie przypominałam, jak mnie odtrąciła. Po prostu objęłam ją. Bo mimo wszystko — wciąż była tą samą dziewczyną, którą kiedyś poznałam w akademiku z kubkiem zimnej herbaty i marzeniami o szczęściu.

Tego wieczoru zrozumiałam jedno: prawdziwa przyjaźń nie wymaga ciągłej obecności. Ona albo jest, albo jej nie ma. I nawet jeśli ktoś postanowi „zacząć nowe życie”, ta druga osoba zawsze pozostanie tym brzegiem, do którego można wrócić, gdy burza rozbije łódź.

W wieku 65 lat zdecydowałam się wyjść za mąż, ale dzieci nawet nie przyszły na wesele. Teraz nie wiem, czy postąpiłam słusznie, chociaż uważam, że też mam prawo do szczęścia

Rodzice męża oddali nam swój stary samochód, a jego siostrze mieszkanie. Teraz oczekują, że to właśnie my będziemy się nimi opiekować

Mama przyjechała do nas z wizytą i powiedziała, że chce, żebyśmy zrobili jej remont. Kiedy zaczęliśmy o tym rozmawiać z mężem, powiedział, że najpierw zrobimy remont u teściowej, a potem u niej