Moja macocha nigdy nie troszczyła się o mnie tak jak o swoją córkę, ale kiedy się zestarzała, a córka wyjechała za granicę, przypomniała sobie o mnie: „Córko, przyjedź, zostałam sama”

Macocha… samo to słowo od zawsze brzmiało dla mnie chłodno. Nie tak jak „mama”. Mama to ciepło, zapach ciasta, bezsenne noce przy łóżku chorego dziecka.

A macocha – to dźwięk kroków po podłodze, które sprawiają, że wstrzymujesz oddech, byle tylko niczego nie powiedzieć.

Kiedy miałam dziewięć lat, tata ponownie się ożenił. Jego nowa żona, Halina, miała córkę – Martę, prawie w moim wieku. I od tego dnia wszystko się zmieniło.

W naszym domu pojawił się niewidzialny podział: „my” i „ona”.

Halina nigdy na mnie nie krzyczała. Nie była zła – była obojętna. Patrzyła na mnie tak, jakby patrzyła na przedmiot, który po prostu stoi nie tam, gdzie powinien.

Gotowała obiady, prała, sprzątała – ale nie dla mnie. Gdy prosiłam o dodatkowy kawałek ciasta, mówiła tylko: „Zjedz chleba, nie będziesz głodna”.

A gdy Marta prosiła o to samo – uśmiechała się, nakładała jej największy kawałek i mówiła: „Ty moja delikatna dziewczynka, musisz dobrze jeść”.

Tata milczał. Jego milczenie bolało najbardziej. Dorastałam cicha, nieśmiała, nauczyłam się nie prosić i nie oczekiwać.

Kiedy skończyłam siedemnaście lat, wyjechałam do miasta. Poszłam do technikum, potem znalazłam pracę i zaczęłam życie na własną rękę.

Halina czasem dzwoniła do taty – do mnie nigdy. A ja też nie dzwoniłam.

Lata mijały. Marta wyszła za mąż za Niemca i wyjechała za granicę. Tata zmarł, gdy miałam trzydzieści lat.

Na pogrzebie Halina trzymała się kurczowo Marty, a ja stałam z boku. Nie spojrzała na mnie nawet raz. Wtedy powiedziałam sobie: „Ta kobieta jest mi całkiem obca”.

A potem, po wielu latach, pewnego wieczoru zadzwonił telefon. Nieznany numer. Po drugiej stronie drżał cichy, starszy głos.

– To ty, Kasiu? – zapytała.

– Tak. A kto mówi?

– To ja… Halina.

Zamarłam.

– Córko… – wyszeptała. – Zostałam sama. Marta nie przyjeżdża, ma swoje życie. Może byś… przyjechała choć na chwilę?

„Córko”. To jedno słowo zawisło w powietrzu jak coś nierealnego. Od niej. Z ust, które przez całe życie milczały. Brzmiało dziwnie –
i boleśnie późno.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przed oczami stanęły mi wszystkie te lata: jej chłodne spojrzenia, zimne wieczory, kiedy siedziałam przy stole, a one śmiały się razem. A jednak… w głowie pojawił się obraz starej kobiety, samotnej, w pustym mieszkaniu, z drżącymi rękami.

– Dobrze – odpowiedziałam w końcu. – Przyjadę w weekend.

Kiedy przekroczyłam próg jej mieszkania, uderzył mnie zapach leków i starości. Siedziała w fotelu, schudła, włosy miała całkiem siwe, ręce drżały.

– Nie wiedziałam, czy przyjedziesz – powiedziała, patrząc na mnie z zakłopotaniem. – Myślałam o tym wszystkim… Tak bardzo mi wstyd.

Usiadłam naprzeciw niej. Milczałam.

– Wtedy chciałam, żeby Marcie było dobrze – mówiła dalej. – Myślałam, że ty jesteś silna, że dasz sobie radę. Ale teraz wiem – ty też byłaś dzieckiem. Ja nie miałam prawa tak cię odtrącić. Wybacz, jeśli potrafisz.

Jej oczy napełniły się łzami, i coś we mnie pękło. Może to nie była miłość, ale współczucie – ciche, spokojne, potrzebne. Podniosłam się, dotknęłam jej ramienia.

– Już dobrze – powiedziałam. – Teraz trzeba po prostu żyć.

Od tamtego dnia zaczęłam ją odwiedzać. Najpierw raz w tygodniu, potem częściej. Robiłam zakupy, przynosiłam leki, pomagałam w domu.

Czasem po prostu siedziałyśmy w milczeniu. Nie mówiła już do mnie „córko”, ale czasem brała mnie za rękę – i to wystarczało.

Pewnego dnia, gdy wychodziłam, powiedziała:

– Wiesz, jestem wdzięczna Bogu, że dał mi jeszcze szansę poznać cię naprawdę. Myślałam, że straciłam tylko męża, a tak naprawdę straciłam ciebie. I dopiero teraz to rozumiem.

Zmarła kilka miesięcy później. Stałam przy jej łóżku, trzymając jej zimną dłoń. Nie płakałam. To nie był żal – raczej spokój. Ciche pożegnanie, które przychodzi wtedy, gdy już niczego nie trzeba udowadniać.

Czasem myślę, że życie specjalnie prowadzi nas z powrotem do tych, którzy kiedyś nas zranili – po to, byśmy mogli postawić kropkę nie w gniewie, lecz w przebaczeniu. Nie stałam się jej córką, ale może ona w końcu stała się dla mnie człowiekiem.

Mama prosiła, żebyśmy nie zostawiali jej samej na starość i początkowo zgodziliśmy się. Ale potem mąż powiedział, że musimy wyprowadzić się od niej, bo nie będzie tolerował jej poleceń

Na początku naszego wspólnego życia mój mąż oświadczył, że nie chce mieć dzieci, tylko chce żyć dla siebie, i na początku mi to odpowiadało. A potem poznałam Andrzeja, który dał mi szansę na nowe życie: „Chcę mieć z tobą co najmniej troje dzieci”

Na początku naszego wspólnego życia mój mąż oświadczył, że nie chce mieć dzieci, tylko chce żyć dla siebie, i na początku mi to odpowiadało. A potem poznałam Andrzeja, który dał mi szansę na nowe życie: „Chcę mieć z tobą co najmniej troje dzieci”