Mam już sześćdziesiąt jeden lat. Przyzwyczaiłam się uważać się za kobietę, która zawsze znajdzie wyjście z każdej sytuacji, wesprze, pomoże, wysłucha.
Być może dlatego, że w moim życiu miałam wiele trudności i przyzwyczaiłam się polegać tylko na sobie. Ale pewnego dnia zrozumiałam, że bycie „niezawodną” dla wszystkich wcale nie oznacza bycie szczęśliwą. Czasami to nawet niszczy cię od środka.
Mój syn jest moją dumą i największą słabością. Urodził się, gdy miałam zaledwie dwadzieścia dwa lata. Jego ojciec, mój ówczesny mąż, opuścił nas, gdy syn nie miał jeszcze roku.
Wychowywałam go sama. Pracowałam na dwa etaty, oszczędzałam na wszystkim, ale robiłam wszystko, żeby nie czuł się gorszy od innych. Był moją motywacją i sensem życia.
Pamiętam, jak byłam dumna z każdego jego zwycięstwa. Jak nocami siedziałam przy stole, pomagając mu w odrabianiu lekcji. Jak zbierałam ostatnie pieniądze, żeby mógł pojechać na obóz dla dzieci.

Jak płakałam ze szczęścia, kiedy dostał się na uniwersytet. I jak gorzko było, kiedy powiedział: „Mamo, przeprowadzam się do miasta, bo tam jest praca, tam są perspektywy”. Puściłam go, choć serce mi pękało.
Mijały lata. Ożenił się, mieli dwoje wspaniałych dzieci — moich ukochanych wnuków. Uwielbiam je, bez przesady.
Zawsze byłam blisko: pomagałam, kiedy byli niemowlętami, zostawałam na noc, kiedy dzieci chorowały, odbierałam je ze szkoły, gotowałam im barszcz i naleśniki, bo „tylko u babci jest najsmaczniej”.
Byłam szczęśliwa, że mogę być częścią ich życia. Ale kilka lat temu syn się rozwiódł. Nie pytałam o przyczyny — powiedział tylko, że nie dogadywał się z byłą żoną. Wnuki zostały z nim. I wtedy zaczęło się coś, o czym nawet nie miałam pojęcia.
Najpierw prosił mnie, żebym „zastąpiła go”, kiedy był w pracy. Potem — kiedy miał do załatwienia jakieś ważne sprawy.
Z czasem stało się to codzienną regułą: odbieram dzieci ze szkoły, przygotowuję im kolację, odrabiam z nimi lekcje, kładę je spać. A on… to na spotkaniach z przyjaciółmi, to na siłowni, to w podróży.
Rozumiałam, że jest młody, że też chce żyć. Ale za każdym razem, gdy próbowałam powiedzieć, że mam swoje sprawy — spotkanie z przyjaciółkami, wizytę u lekarza, a nawet po prostu dzień na odpoczynek — odpowiadał: „Mamo, przecież wiesz, że nie mam innego wyjścia. Mogę na ciebie liczyć”.
Milczałam. Bo to mój syn. Bo wnuki nie są w niczym winne. Bo jak można odmówić własnej krwi? Ale w środku zaczęłam odczuwać zmęczenie.
Nie fizyczne — moralne. Przestałam żyć własnym życiem. Odmawiałam zaproszeń, podróży, wszystkiego, co mogło sprawić mi radość.
Zaczęłam mieć wrażenie, że jestem po prostu… służącą we własnej rodzinie.
Pewnego razu zobaczyłam jego zdjęcie w mediach społecznościowych: miał na sobie uśmiech, był opalony, z jakąś kobietą. Podpis brzmiał: „W końcu odpoczywam”.
W tym czasie siedziałam w domu z wnukami, ponieważ on „miał pilną pracę”. Poczułam się, jakby oblano mnie zimną wodą.
Tego wieczoru, kiedy wrócił, po raz pierwszy odważyłam się porozmawiać. Powiedziałam, że kocham wnuki, ale nie mogę całkowicie zrezygnować ze swojego życia.
Że ja też chcę odpoczywać, spotykać się z przyjaciółkami, mieć czas dla siebie. Że moje życie to nie tylko babysitting.
Zamilkł, a potem powiedział: „Mamo, co ty nie rozumiesz? Ja nie proszę, ja liczę. Mam przecież nikogo oprócz ciebie, kto mi pomoże”.
I wtedy zrozumiałam najważniejsze: on nawet nie uważa, że prosi o zbyt wiele. Dla niego to stało się normą. I jeśli nie powstrzymam tego teraz — dalej będzie jeszcze gorzej.
Było mi ciężko, ale powiedziałam mu, że od następnego miesiąca wnuki będą chodzić do świetlicy, a weekendy spędzać z nim. Że pomogę, ale tylko wtedy, kiedy będę mogła i kiedy nie będę miała innych planów. Że nie rezygnuję z nich, ale rezygnuję z poświęcania się.
Na początku był urażony. Przez kilka tygodni prawie nie dzwonił. Ale z czasem zaczął znajdować inne rozwiązania: czasami pomaga mu była żona, czasami niania. I okazało się, że świat się nie zawalił, kiedy powiedziałam „nie”.
A ja… Po raz pierwszy od wielu lat poczułam, że mogę swobodnie oddychać. Ponownie spotkałam się z przyjaciółkami, zapisałam się na kurs malarstwa, zaczęłam czytać książki, które odkładałam od lat.
A co najciekawsze — nasze relacje z wnukami stały się jeszcze cieplejsze. Bo teraz spędzam z nimi czas nie z poczucia obowiązku, ale z radości.
Piszę tę historię, aby powiedzieć wszystkim babciom i dziadkom: mamy prawo do własnego życia. Możemy kochać wnuki i jednocześnie kochać siebie.
Możemy pomagać dzieciom, ale nie być ich darmową nianią. Bo inaczej pewnego dnia obudzimy się i zrozumiemy, że straciliśmy to, co najcenniejsze — siebie.