Długo się zastanawiałam, czy to napisać. Nie dlatego, że się wstydzę. Nie. Nie mam już dwudziestu lat i nauczyłam się żyć ze swoim wstydem.
Milczę nie z powodu niego. Ale z powodu bólu. Bo kiedy boli, trudno znaleźć słowa. Ale chyba nadszedł czas, żeby to powiedzieć. Chociażby sobie.
Mój syn się żeni. To powinna być radość. Święto. Nowy etap. Ale dla mnie stało się to ciężarem. Nie moralnym — materialnym. I nie, nie chodzi mi o to, że chcę podarować coś wyjątkowego.
Byłabym zadowolona. Ale moje życie nie należy do łatwych. Całe życie pracowałam jako księgowa, zarobki wystarczały „na przeżycie”.
Męża nie ma już dawno. Syna wychowywałam sama. Bez wsparcia. Bez weekendów. Bez wakacji. I oto dorósł. Dobry chłopak, nie zaprzeczam.
Ale ostatnio jest obcy. Nie od razu zauważyłam, jak wszystko się zmieniło. Najpierw rzadziej dzwonił. Potem tylko wtedy, gdy coś potrzebował. A potem pojawiła się Wiktoria.
Wika jest ładna. Młoda. Ambitna. I, jak zrozumiałam, trochę wyniosła. Zawsze nazywała mnie „mamą”, ale takim tonem, że chciało się cofnąć o trzy kroki.
Kiedyś wspomniała, że na ich ślub „wszyscy przychodzą nie z pustymi rękami, a przynajmniej z normalną kopertą”. Wtedy tylko się uśmiechnęłam – pomyślałam, że to żart. A teraz widzę, że to nie żart.
Syn zadzwonił tydzień temu. Głos był napięty, trochę jakby winny, trochę — zimny. Powiedział, że ślub będzie w restauracji, gości będzie niewiele, tylko najbliżsi.
I, jakby, byłoby dobrze, gdybym „wsparła ich start w życie” — no, to znaczy przyniosła pewną sumę w kopercie. Nie od razu zrozumiałam. Zapytałam:
— Masz na myśli prezent?
— No tak, mamo, jak wszyscy. Wiesz przecież, że ślub to nie tania przyjemność.
Po tej rozmowie siedziałam w ciszy. Liczyłam. Moja emerytura wynosi 2500. Opłaty za mieszkanie – ponad 3 tysiące. Leki – jeszcze półtora.
Jedzenie — grosze. I co mi zostaje? Jak mam znaleźć te kilka tysięcy, żeby „nie zhańbić” swojego syna na jego weselu?
Przeglądałam album ze zdjęciami. Jest jeszcze mały. Uśmiechnięty. Jesteśmy razem nad morzem, gdzie zabrałam go raz w życiu — i to na kredyt.
Gdzie on jest na zakończeniu szkoły, gdzie sprzedawałam obrączkę, żeby kupić mu garnitur. Patrzyłam na te zdjęcia i nie rozumiałam, kiedy między nami wyrosła ściana.
Postanowiłam odejść. Pożyczyć od przyjaciółki – ze wstydem, z upokorzeniem. Bo nie mogę nie odejść. Bo to mój syn. Bo wiem: jeśli nie przyjdę, będzie obrażony. I nie wybaczy. A jeśli przyjdę, to przynajmniej zobaczę, jak się uśmiecha. Choćby na chwilę.
Ale coś we mnie pękło. Bo nie jestem mamą — jestem gościem z pieniędzmi. Nie jestem potrzebna — jako człowiek. Tylko jako kolejna koperta na wspólnym stole.
Wiem, że po tym ślubie znowu długo go nie zobaczę. Może zadzwoni za miesiąc. A może nie. Ale i tak przyjdę. Bo nie umiem inaczej.
A jednak… nie wiem, co boli bardziej: brak pieniędzy czy brak miłości.
Synowa zostawiła nam wnuki i wyjechała z synem na wakacje. A nam ani razu nie zaproponowano